Darujcie błędy. Ten tekst za długo się już u mnie kisi, więc rzucam go takim, jakim jest.МирKątem zmętniałego oka dostrzegł watahę zdziczałych psów zmierzających w jego stronę. Oto śliniące się, wyliniałe kundle goniły jakiegoś stalkera, przerażonego do szpiku wyżartej rakiem kości.
- Jak znam życie - przemknęło mu przez myśl - choć ta znajomość nieco się ostatnimi czasy poluźniła, dorwą go tuż przed barykadami obsadzonymi przez chłopców z Powinności. - W chwilę potem myśl ta uleciała.
W ciągu kilku chwil przewodnik stada dopadł wycieńczonego biegiem samotnika i skoczył mu na plecy, obalając go. Resztę wykonała obstawa złożona z młodszych i mniej doświadczonych ślepych psów. W mgnieniu oka przedarły się przez zaporę tanich spodni, wyszarpując spod nich ciepłe, chude mięso. Rozdzierający suche powietrze krzyk rozszarpywanego rozniósł się po okolicy. Nie zrobiło to jednak wrażenia ani na psach, ani na krukach zajmujących strategiczną pozycję na drutach linii niskiego napięcia, czekających na swoją kolej. Nawet powinnościowcy stacjonujący kilkaset metrów dalej nie zwrócili uwagi na dramat zaatakowanego, z wolna przechadzając się między hałdami gruzu, stanowiącymi barykady broniące wstępu do Baru. Jedynym, który zwrócił uwagę na tę śmierć był On.
***- ...naszym towarzyszem broni, ale i przyjacielem, powiernikiem tajemnic. Mogliśmy na ciebie liczyć w trudnych chwilach. Byłeś ogniwem spajającym...
Przez moment drgnął, ale nikt tego nie zauważył. Skupiano się na grzebaniu bezwładnego ciała Cyngla, jednego z samotników, którego kiedyś znał i On. Nie wszyscy mogli brać udział w pogrzebie. Kilku stalkerów bacznie obserwowało okolicę, pilnując bezpieczeństwa ceremonii. Ta odbywała się na skromnym cmentarzu ulokowanym tuż przy ścianie rozsypującego się magazynu na obrzeżach Baru.
Kolejna mogiła znalazła swoje miejsce obok wielu innych, starszych, kryjących owinięte - najczęściej w zwykłą folię - ciała poległych. Tych nielicznych szczęśliwców, którzy mieli możliwość spocząć w ziemi. Zakopywano ich możliwie głęboko, często związując drutem kończyny. Wszystko przez strach, że mogą wydostać się z grobów i wyrżnąć żyjących. Nikt nie chciał bowiem palić zwłok - tak dla pewności, że się już nie ruszą - a żaden inny sposób pozbycia się trupów nie przychodził im na myśl. Zazwyczaj poprzestawano więc na głębokich dołach wypełnianych skrępowanym nieboszczykiem i grubą warstwą ziemi przemieszanej z gruzem.
***Drogą od południa zmierzała ku Barowi karawana. Przewodził jej znany w okolicy weteran. Zarówno on, jak i reszta, sprawiali wrażenie nieco nieobecnych. Nie zwrócili na Niego najmniejszej uwagi, mimo że on poświęcił im jej stosunkowo dużo. Poznał paru z nich. Prowadził Solnikow Mniejszy. Jeden z dwóch braci, którzy kontrolowali spore połacie Zony, a przynajmniej tak uważano. Byli oni przy tym twórcami jednej z większych placówek w Strefie, bazy wypadowej konkurencyjnej wobec Baru czy burdelwioski Sidorowicza. Za Solnikowem podążał konglomerat samotników: starych, młodych; uzbrojonych w kałasznikowy, makarowy, dubeltówki; mniej lub bardziej zmęczonych drogą oraz odpieraniem bandytów i innych mutantów. Kilku z nich pchało dwa czterokołowe wózki wyładowane skrzynkami i kartonami. Pochód zamykał wielki jak góra cukru obdartus, z twarzy przypominający świeżo wyszorowanego wieprza.
Pochód zatrzymał się tuż przy posterunku Powinności, na znak dany przez dowódcę Czerwonych.
- Brzytwa, daj spokój! - zawołał Solnikow. - O co chodzi?
Brzytwa, czyli zwierzchnik wartowników, wyszedł przed swoich ludzi z ręką na kaburze.
- Słuchaj, Mniejszy - powiedział. - Kogo ty tu ku*wa prowadzisz?
Widząc wymalowane na twarzy Solnikowa niezrozumienie, dodał:
- Nie pamiętasz już, co zrobił tu Grobla ostatnim razem? - I nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź, kontynuował - Po moim trupie, jak on tu wejdzie.
Na te słowa do rozmawiających przyszedł ów wielki jak góra stalker o odpychającej fizyczności. Popatrzył swymi kaprawymi oczami na Brzytwę, mierząc go wzrokiem.
- Zostanę tu - zwrócił się do Mniejszego. - Idźcie beze mnie, stanę sobie tutaj i poczekam.
- Jesteś pewien? - zapytał Solnikow.
- Jak najbardziej - odparł Grobla i usunął się na bok, siadając ociężale na bloku betonu tuż przy wjeździe. Chwilę później jego towarzysze bez przeszkód minęli obstawę posterunku, zmierzając w stronę Stu Radów.
***Nie mając nic lepszego do roboty, będąc smaganym wiatrem i prażąc się w słońcu, zaprzyjaźnił się z obłażącymi go mrówkami. Początkowo je wyklinał, z czasem przestał, niewiele mogąc z nimi zrobić. Później jego uwagę przykuła zielona plama, która pojawiła się na jego podżebrzu. Wkrótce jednak o niej zapomniał, a wystąpienie każdej kolejnej milcząco lekceważył.
Pochmurne dni cenił wyżej niż te pogodne. Źle znosił przebywanie na słońcu. Miał wrażenie, że mózg zaczyna przypominać rozwodniony budyń. Coraz trudniej było mu o czymkolwiek myśleć. Czasem godzinami zastanawiał się nad jedną rzeczą. Miał dużo czasu, ale niepokoiło go to coraz bardziej.
- Hipochondryk - pomyślał kiedyś o sobie podczas emisji, podejrzewając co rusz kolejną chorobę, która w jego mniemaniu go dopadła. Przez jakiś czas był przekonany, że to nerwica, bo zdarzały mu się niekontrolowane skurcze mięśni, ale i niedowład kończyn. Potem wypadło mu to z głowy.
***Obudził się podczas którejś z Nich. Jego uwagę przykuła zmiana barwy nieba. W oceanie błękitu pojawiać zaczęły się cienie oranżu. Wyspy chmur podbitych ołowiem sunęły na wschód, nienaturalnie błyszcząc. W ich tłustych podbrzuszach odbijały się rozbłyski świetlistych piorunów. Gdzieś w oddali zaszumiało.
Niebawem sklepienie rozdarło się z hukiem, odsłaniając swe krwistoczerwone wnętrze. W chwilę potem rozbłysło tysiącem jaskrawych świateł. Na wprost dostrzegł formowanie się gęstej, pulsującej kuli gazów, bijącej po oczach żywą purpurą. Dziesiątki błyskawic przecinały zjonizowane powietrze, które podziałało na Niego ożywczo. Wbrew sobie zaczął drżeć w takt uderzeń piorunów, w oparach intensywnie utlenianej materii. Krople wrzącego deszczu odbijały się od wysuszonej słońcem skóry, obciągniętej na wychudzonym ciele. Wiatr rwał je to w jedną, to w drugą stronę, wystawiając Go na próbę sił. Wszystkie tkanki zdawały się odpychać wzajemnie, dążąc do eksplozji. Płyny ustrojowe zawrzały, a ich ciśnienie gwałtownie wzrastało i opadało, przypominając szaleńczą jazdę kolejką górską.
Aż nagle wszystko ustało, jak ręką odjął. Jedynymi śladami bratobójczej walki Natury był koloryt nieba, który nie zdążył się ustabilizować i wzmożona aktywność anomalii, wypluwających w szaleńczym tańcu nadmiar energii. Gdy echo grzmotów wygasło, z rozlicznych nor wypełzły mutanty które przeżyły tę powszednią apokalipsę. Niemal od razu przypuściły atak na jeszcze nieobsadzony przez Powinność posterunek przy wejściu do Baru. Nie minęło jednak pięć minut aż wrzawa karabinowego ognia ucichła, a powinnościowcy wrócili na posterunek, brodząc między rozstrzelanymi truchłami. A On znów mógł obserwować codzienne życie, którego nie był już udziałem.
A teraz zagadka - kto to taki, kasztaniaki?
A, teraz przez tydzień mnie nie ma, tak informuję