przez KOSHI w 15 Lip 2015, 21:37
Krótki opek stalkerski, który ukazuje, że uniwersum to nie tylko akcja, artefakty, mutanty, anomalie i artefakty. Są jeszcze rzeczy, bez których by tego wszystkiego nie było.
W pisaniu nie chodzi o zdobywanie pieniędzy, sławy, uznania, kobiet czy przyjaciół. Koniec końców piszemy, by wzbogacić życie naszych czytelników i swoje przy okazji. Chodzi o uszczęśliwianie. Po prostu o uszczęśliwianie.
S.King
DZWONY ATLANTYDY
Jestem.
Trzydzieści lat wolności od człowieka odcisnęło na tym miejscu straszliwe piętno. Wyglądam przez okno i widzę betonową dżunglę zjadaną przez zielony monoblok skłębionej roślinności, która wdziera się dosłownie wszędzie szatkując asfalt i oblekając szkielety żelbetowych mamutów w organiczny całun rozkładu. Miasto radzieckiego snu… Snu, który, choć piękny, skończył się żniwami śmierci, które rok za rokiem zbierały swoje plony. Będąc małym chłopcem nie przyszło poznać mi grozy tego miejsca. Ewakuowano mnie razem z innymi. Z ojcem pijakiem i matką… Najwspanialszą osobą, jaką znam. A raczej znałem, bo odeszła parę lat temu. To dla niej postanowiłem tu przyjechać i opuścić świat, do którego nie przywykłem. Świat, do którego trafiłem brutalnie wyrwany ze swojego dzieciństwa. I oto stoję teraz znowu po tylu latach w swoim małym, prywatnym azylu - miejscu, w którym nie mógł mnie dorwać ten sku*wysyn, bo drzwi do łazienki były jedynymi w mieszkaniu, które posiadały zamek na klucz...
Tamten dzień pamiętam jak dziś. Jak co dzień bawiłem się w swoim pokoju, kiedy około godziny dwunastej rano ojciec wrócił ze spaceru. Spacer – bo tak się wyrażał o swoich pijackich wypadach, było niczym innym jak wyjściem po wódę. Z racji, iż z pracy wyrzucili go już dosyć dawno za picie, a w nowych posadach miejsca nie zagrzewał dłużej niż miesiąc, miał wtedy dostatecznie dużo czasu, aby poświęcić się swojemu hobby, więc prawie ciągle chodził nabuzowany i rozgoryczony robiąc średnio dwie, trzy awantury w tygodniu z byle powodu. Ostatniego naszego dnia pobytu w mieście wyszedł zaraz po siódmej i wrócił właśnie o dwunastej zalany w trupa ściskając w ręku zdobyczną flaszkę. Już od progu darł się i coś mamrotał do siebie, że się odgryzie, że go nie szanują, ale on im jeszcze pokaże i tym podobne bzdury. Pijacki bełkot, który przyćmiewał mu jak zawsze umysł i miał zatrzeć fakt, że się stoczył, i że fala jego problemów nie leży w innych, tylko w nim samym. Nie dopuszczał tego do siebie i obwiniał innych za swoje niepowodzenia. Zwłaszcza matkę, którą traktował jak szmatę. Co by nie zrobiła, było zawsze źle. Posprzątała, źle, nie posprzątała, awantura, że syf w domu. I tak było z wszystkim. Potrafił ją nawet spie*dolić o to, że w łazience wisi niebieski ręcznik zamiast żółtego. Depresyjny typ... Po roku wiecznych awantur z matki zrobił się kłębek nerwów. Nauczyła się znosić fantazje i humory ojca oraz chodzenia dookoła niego na paluszkach, ale to nie zawsze wystarczało. Kiedy ojciec miał wyjątkowy podły humor, albo się nie dopił, a miał smak, kończyło się to prawie zawsze karą. A kary były różne. wpie*dol to był najniższy wymiar kary, bo ojciec wizje miał różne. Do dziś pamiętam jak nam kazał tańczyć z matką Jezioro Łabędzie. Wtedy się pierwszy raz postawiłem i poczułem, że ojciec, mimo, iż mocno przechlany, ma jeszcze sporo pary i potrafi zdrowo przypie*dolić. Wypadły mi wtedy dwa zęby. Wtedy go też znienawidziłem. Próbowałem matki bronić jeszcze parę razy, ale co mógł zrobić kilkuletni chłopak staremu bykowi. Zabić go, zadusić go w śnie, bałem się. Po jednej z ostatnich awantur po prostu odpuściłem. Matka miała na tyle oleju w głowie, że jakoś się dopasowała do tego psychola i przynajmniej nie lał jej za często. Nie mogłem na to patrzeć, nie mogłem nic zrobić. Myślałem, żeby się zabić, ale doszedłem do wniosku, że jak mnie nie będzie, to zostanie z nim kompletnie sama. I wtedy dałem sobie spokój. Wrzuciłem żyletki do kibla i spłukałem cały ten otaczający mnie syf razem z nimi i wymyśliłem Azyl. Ponieważ mieliśmy dwie łazienki, a raczej łazienkę i toaletę, zamykałem się po prostu w tej pierwszej, do której stary prawie nie chodził. Kiedy przychodził solidnie nagrzany, ja się ewakuowałem, a matka mówiła, że syn kąpie się. Z początku marudził strasznie, gdzie jego ukochany syn, dobijał się, a raz nawet prawie wyważył drzwi, ale potem odpuścił. Matka brała całe jego humory na siebie. Kiedy było wyjątkowo źle napuszczałem pełną wannę i faktycznie się kąpałem. A raczej leżałem w wannie całkowicie zanurzony, żeby nie słyszeć wrzasków matki i jego bełkotu. Woda była moim ukojeniem, remedium na całe zło. Pogrążałem się w niej, a czas cofał się do momentu, kiedy ojciec nie pił, pracował i byliśmy szczęśliwą rodziną. Wanna była moją zaginioną Atlantydą. Cudownym miastem takim samym jak Prypeć…
27 kwietnia ojciec wrócił, jak wspominałem wcześniej, w stanie takim, że ledwo wiedział, gdzie jest i co się dzieje. Od razu zrobił awanturę, że nikt nie czeka na niego z obiadem. Widząc, co się dzieje, uciekłem jak zawsze do łazienki i zamknąłem się na klucz. Myślałem, że może odpuści dzisiaj, bo widziałem, że ma dość, ale o dziwo wstąpił w niego jakiś diabeł. Słyszałem krzyk i płacz matki oraz dźwięk tłuczonych talerzy i przewracanych mebli. Ojciec szalał i demolował cały dom. Odkręciłem kran i nalałem wody do wanny po czym zanurkowałem modląc się, żeby nic jej się nie stało. Awantura trwała ponad godzinę z przerwami. Po dźwiękach, które do mnie docierały, wiedziałem, że matce nic nie jest. Zatarasowała się chyba w którymś z pokoi, bo stary się nie mógł do niej dobrać, tylko się ciągle na nią darł, a ona prosiła go, by się uspokoił. Dziwiło mnie, że nikt jeszcze do nas nie przyjechał, bo podejrzewałem, że z wystroju mieszkania nie pozostało już nic. Stary chyba rozpieprzył wszystko w drobny mak sądząc po dźwiękach, jakie do mnie docierały przez wodną barierę. Chwilę później nastąpiła cisza, po której ojciec przypomniał sobie o mnie…
Słyszałem, jak próbuje wyważyć drzwi i tłucze w nie czymś. Po pięciu minutach drzwi ustąpiły. Ojciec wpadł do środka niczym rozjuszony byk sapiąc i parskając. I wtedy się odezwała. Uratowała mnie…
Atlantyda.
Która huczała dziesiątkami syren, które w dźwiękach wody brzmiały niczym dzwony zagubionego miasta oznajmiając, że czas miasta radzieckiego snu dobiegł końca. Kiedy odważyłem się wyjść z wanny ojca już nie było. Była matka, zmęczona, ale cała, nie licząc podbitego oka, a Prypeć płakała dźwiękiem, który był niczym ostatni oddech konającego, po którym nie było już nic aż do czasu, kiedy przyszła Ona…
Ostatnio edytowany przez
KOSHI, 27 Lip 2015, 16:09, edytowano w sumie 1 raz
-
Za ten post KOSHI otrzymał następujące punkty reputacji:
- Tajemniczy, Red Liquishert, Wayathin.