Cześć!
Piszę ponownie z prośba o konstruktywną krytykę utworu nad którym pracuję
Tym razem, przedstawiam wam fragment mojego najnowszego opowiadania - Szczyt Drakrowa.
Zdecydowałem, że poproszę o rady i uwagi podczas procesu pisania, aby móc zastosować się do spostrzeżeń w trakcie pracy nad utworem, a nie dopiero gdy zacznę następny
Przypominam, proszę o konstruktywne uwagi
Chcę się uczyć na błędach.
Odpowiedzi pokroju "głupie, bo tam jest za mało strzelania" albo "jesteś słaby, nara" są stratą waszego czasu
Zapraszam do lektury!
Piotr Abramik - Szczyt Drakrowa
..........................................................I..........................................................
Bagna położone na terenie Czarnobylskiej Strefy Zamkniętej trwały w nienaturalnej ciszy. Nastał szary poranek, chłodny i wilgotny. Mgła ciągnęła się tuż nad błotnistą ziemią i burą wodą. Jak gęsty dywan, pokrywała sobą podłoże i otaczała drzewa o wysokich pniach.
Przykryła sobą także mężczyznę, uzbrojonego i zamaskowanego siatką w kamuflażu leśnym. Człowiek czekał w bezruchu, czując na swojej twarzy rosę i wdychając zapach mokrej ziemi.
Czteronożne sylwetki pojawiły się nagle. Wyszły spośród pni przewróconych drzew, chlupocząc w radioaktywnej brei i chrumkając leniwie. Mężczyzna zauważył je i czekał na rozwój wydarzeń. Broń była w pogotowiu.
Pierwszy stwór, przewodnik stada, poruszał się pewnie na swych owadzich odnóżach, które w tajemniczy sposób wytrzymywały ciężar okropnie pękatego cielska, pokrytego zrogowaciałą, brunatną skórą i guzami.
Istota o łbie wciśniętym w korpus stanęła na środku śmierdzącego bajora i obracając całym ciałem rozglądała się po otoczeniu. Jedno z oczu działało niezależnie od drugiego, toteż lustracja przebiegłą szybko. Pracowały także jego nozdrza, węsząc za zapachem drapieżników. Po chwili stwór zawył głośno, a zza spróchniały bali wyszła reszta stada.
W sumie niemal tuzin nabitych tłuszczem, niezgrabnych jak chora świnia sadeł wyszło ze swej kryjówki. Zadowolone, że ich lider znów znalazł drogę na rozległych bagnach, charczały energicznie.
Wtedy mężczyzna przekręcił głowę, a kręgi wskoczyły na właściwe miejsce z cichym trzaskiem. Nawet wyczulony słuch mutanta nie wychwycił tego dźwięku; odległość była na to zbyt duża. Człowiek spojrzał przez lunetę swojego karabinu wyborowego i wypuścił powietrze z płuc. Samiec alfa znalazł się na celowniku w ciągu sekundy, a potem z niego zniknął.
Obwąchiwał właśnie ciężarną samicę, gdy przeciwpancerny pocisk przebił jej czaszkę na wylot. Spasiony zewłok runął w błoto zanim echo wystrzału wybrzmiało na dobre. Lider dostał szału. Zaczął ryczeć chrapliwie i skakać w miejscu, rozglądając się za źródłem zagrożenia.
Kolejny mięsak, także samica, runęła w błoto z okropnym plaśnięciem. Breja zmieszała się z krwią i twardymi odłamkami płatu czołowego. Mgła przykryła zwłoki, a rozjuszony samiec wariował, próbując zagonić resztę stada tam, skąd przyszło.
Dwie łuski stygły w wilgotnym mchu, a potwór zwęszył zapach prochu. Rzucił się z rykiem i zaskakująco szybką szarżą w stronę, z której dobiegała go znana z przeszłości woń Człowiek był na to przygotowany. Oddał jeszcze jeden strzał do młodego samca, którego zabił i wturlał się za pień olszyny.
Pędzący potwór ryczał wściekle, plując śliną i z zamiarem stratowania drzewa. Strzelec słyszał już wyraźnie sapanie, gdy wybuch zagłuszył jego własne myśli. Silna eksplozja miny rozerwała na strzępy nalane cielsko, a stado pozbawione lidera zupełnie
9
spanikowało i próbowało rozbiec się na wszystkie strony. Myśliwy wychylił się zza drzewa z powrotem.
Kolejne trzy mutanty padły od celnych strzałów, zanim niedobitki rozpierzchły się po okolicy. Jeden z nich miał wyjątkowe nieszczęście wpaść w obszar działania anomalnej energii.
Zjawisko, które występowało w dużej różnorodności na terenie strefy zamkniętej objawiło się jako gęsta chmura gorącego gazu. Gdy kilkuset kilowy potwór wpadł w ledwo widoczny obszar jego działania, został pozbawiony skóry i mięśni w czasie mrugnięcia okiem. Rozpędzony przed chwilą szkielet pofrunął siłą bezwładności i roztrzaskał się na pobliskim pniu. Kości zniknęły we mgle.
Człowiek odczekał chwilę zanim podniósł się z miejsca. Pobojowisko ścieliły już tylko trupy, ale przezornie wymienił w broni magazynek na pełny, chowając napoczęty do schowka, po czym ruszył ostrożnie do najbliższych zwłok.
Zanim wszedł w błoto, założył pełną maską przeciwgazową. Siłę promieniowania jonizującego sprawdził dozymetrem już kilka dni temu, gdy rozpoczął obserwację okolicy. Było akceptowalne dla kogoś, kto posiadał odzież ochronną, tak jak on.
Gumowe wodery plaskały gdy chodził od ciała do ciała i wydobywał nożem trofea w postaci dużych, autonomicznych oczu. Gdy ostatnie z nich trafiło do worka strunowego, a ten do torby przy pasie, wykonał swoją pracę i obrócił się od stygnącego ciała z zamiarem powrotu do swego schronienia. Zastygł jednak w miejscu.
Patrzył na człowieka. Ten, ubrany w wysłużony fartuch laboratoryjny i zwykłą odzież, tkwił we mgle obok. Stojący uśmiechnął się, a jego leciwa twarz i siwe włosy upodobniły go do stróża prawa, który przyłapał przestępcę na gorącym uczynku.
Myśliwy odskoczył błyskawicznie od zwłok mięsak i wciąż patrzył na przybysza. Ten stał spokojnie, z rękami złożonymi za plecami i podniósł lekko brwi, rzucając spojrzeniem na zabitego stwora.
Uzbrojony w nóż mężczyzna zaczął powoli się cofać, cały czas obserwując milczącą postać. Mgła wciąż pełzła po powierzchni bagna, gdy przybysz lekko kiwnął głową i obrócił się. Odszedł w stronę gęsto rosnących ols i zniknął bezszelestnie między drzewami. Strzelec stał jak wmurowany. Właśnie zobaczył kogoś, kogo uważał za zmarłego.
Łowca potrzebował kilku głębokich wdechów, aby z grubsza się uspokoić. Powietrze świstało w filtrach, podczas gdy on zbierał myśli. Na próżno. Zobaczył zbyt wiele i zbyt nagle. Potrzebował czasu, a bagna nie nadawały się na miejsce do rozmyślań. Pora była wracać do schronienia.
Zanim wyruszył, zabrał gumowy płaszcz i siatkę maskującą, z których skonstruował wcześniej swoją kryjówkę.
Bagna zajmowały ogromny teren. Człowiek przemieszczał się po tym terenie z wielką ostrożnością od wielu godzin. Poza nieprzebraną ilością wody, bajor, niewielkich wysepek względnie twardej ziemi i drzew o zdeformowanych pniach, było na nich wiele pułapek, pól anomalnych energii.
Omijał te miejsca metodycznie. Gdy kawałek zbutwiałego drewna wpadł z pluskiem do brudnej wody, obserwował przez chwilę pomarszczoną powierzchnię, a gdy uznał, że ma przed sobą tylko podmokły skrawek terenu, ruszył naprzód. Gdy z
10
podejrzanie suchej ziemi wystrzelił wbrew wszelkim zasadom wysoki słup ognia, człowiek omijał to miejsce, pozostawiając za sobą gęste kłęby pary wodnej i zapach ugotowanego mchu. Żarnik mógł znaleźć się wszędzie, na przykład na podmokłym terenie.
Niebo rozchmurzyło się w czasie jego podróży, lecz panował nieprzyjemny chłód. Nie kroczył przed siebie, wybierając byle płyciznę czy powalone drzewa, tworzące naturalne pomosty. Takie zachowanie, wygodnictwo, było w strefie zamkniętej groziło błyskawiczną, a często bolesną śmiercią. W tym miejscu, im bardziej okrężnie szło się do punktu docelowego podróży, tym było bezpieczniej.
Podróżował w ten sposób od wczesnego ranka, pośród gęstych snopów światła. Rzut prowizoryczną sondą, obserwacja, analiza, decyzja. Wdech i kolejna seria plaskających kroków, a bagna trwały w wilgotnej, lepkiej ciszy.
W pewnym momencie podróżnik zatrzymał się na odpoczynek w pobliżu drzewa o rozdwojonym pniu. Dziwaczna olsa pięła się ku słonecznemu niebu, poskręcana i przechylona na bok, przekrzywiona tajemniczą siłą.
Człowiek podłożył sobie pod siedzenie połę gumowego płaszcza i usiadł. Nogi powitały to z ulgą. Był w terenie już od kilku dni i zdążył się zmęczyć przez trudne warunki terenowe i wrogą, zmutowaną faunę.
Strzepał błoto z gumowych woderów, jedynego środka, który w pełni chronił zarówno przed przemoczeniem butów jak i radioaktywnymi cząsteczkami. Ciało trzeba było chronić na wiele sposób; przetarte stopy utrudniałby znacznie ucieczkę, a organizm wyniszczony radionuklidami trudno było wykurować. Otworzył plecak, wyciągnął batony suszonych owoców i zdjął maskę.
Jadł w zupełnej ciszy, słysząc dobiegające z oddali wycie mutantów i jedną dłonią ściskając rękojeść broni, a uścisk miał silny. Karabin samopowtarzalny SVU wielokrotnie pomógł mu ocalić życie, więc ani myślał odstawić go na czas posiłku.
Przez kilka krótkich kęsów rozmyślał o tym, kogo – czy też co, widział wczesnym rankiem. Poprawiał się wówczas w miejscu z powodu nagłego uczucia niewygody. Potem poczuł pragnienie, więc napił się z manierki zaczepionej na kamizelce.
Zauważył ruch między drzewami. Upuścił napoczęty, trzeci baton do plecaka i przetoczył się za pień. Wymierzył broń i czekał.
Człapiąc i sapiąc, poprzez błotnistą ziemię szedł inny człowiek. On także używał wysokich woderów, ale nie miał płaszcza. Typowo żołnierskie ciuchy, choć z pewnymi dodatkami nadawały mu groźny wygląd.
Trzymając szelki wielkiego plecaka szedł prosto pod lufę karabinu myśliwego.
– Stalker?! – zagrzmiał po rosyjsku ciężki, męski głos.
Tragarz zatrzymał się gwałtownie, po czym zrzucił balast. Tobół opadł z łoskotem na błotnistą ziemię. Stał w snopie światła i łowił twarzą promienie słońca.
– Po Zonie łażę…jako kurier! Znam…ten głos! – odparł w tym samym języku, zziajany, choć mając w sobie młodzieńczą energię.
Myśliwy pomyślał to samo i opuścił broń.
– Cześć Łowca!
Podróżnik odetchnął głęboko, po czym usiadł na brezentowym plecaku. Oparł ręce o kolana i zwiesił głowę. Jego rozmówca wyszedł spomiędzy drzew, wielki i groźny.
11
Stereotypowy człowiek lasu, tylko straszniejszy, bo nie mieszkał w zwykłym lesie, a w Zonie.
– Żwawy. Ty tak bez broni w marszu?
Młody podniósł głowę.
– Ja?...Jak bez? – zarechotał – Przecież mam!
Wskazał palcem na dubeltówkę o skróconych lufach. Spoczywała w kaburze u pasa, tuż obok manierki.
– Wiesz o czym mówię – Łowca poprawił chwyt na swoim rosyjskim karabinie.
Chłopak przetarł twarz dłońmi, a pobliskie bajoro wydało z siebie serię cichych bulgotów.
– Tak, tak…Twoja racja. Dobra. Jak tam teren? Podoba się po emisji? Upolowałeś coś? Ja tu dla naszych towar mam… – poklepał dłonią wór pod siedzeniem.
Łowca poczochrał się po krzaczastej brodzie. Okresowe wyładowania anomalnej energii przyćmiewały swym działaniem niemal wszystkie inne dziwy Zony. Zmieniały teren, rozłożenie anomalii i zmieniały ludzi, którzy mieli pecha nie znaleźć na czas schronienia przed czerwonym niebem i huraganowym wiatrem niosącym ze sobą strach, śmierć i gorsze rzeczy.
– Nic nie mów. Stare trasy nieaktualne, anomalie w innych miejscach i błota chyba więcej niż było. Artefaktów żadnych, dziwne.
– A mutki?
Brodacz spojrzał w milczeniu na młodszego z dwóch poważnie, oczami zbyt smutnymi jak na kogoś, kto jeszcze nie przekroczył czterdziestki. Przyjrzał się brudnej od błota twarzy o lekkim zaroście i lekkim uśmiechu. Żwawy chodził po Zonie dużo krócej od Łowcy. Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiał.
– Jeszcze migrują, teren zajmują…Dzisiaj rano kilka mięsaków ubiłem, oczy mam – wskazał kciukiem na plecak.
– O! Będzie co Sucharowi opylić! – w głosie przemawiała bardziej radość niż chciwość – A artefakty?
Chłopak miał na myśli twory, jakie okazjonalnie można było znaleźć w pobliżu anomalii. Ryzykując zdrowie a najczęściej życie, podchodzący w pobliże skrajnie niebezpieczne zjawiska człowiek mógł zdobyć obiekt, najczęściej niewielki, który był w stanie uleczyć dowolną ranę albo odjąć ciężaru dźwiganemu ładunkowi, na przykład.
– Nie mam…Co tam dźwigasz?
– Znad rzeki wracam – Żwawy zaczął odliczać na palcach – Najwięcej to żarcia, parę kilo opatrunków i bandaży, narzędzia, trochę baterii.
Ich głosy były jedynym dźwiękiem w okolicy.
– Chłopaki się ucieszą. Chodźmy, prowadzę.
Łowca, potężny jak dąb, pomógł założyć ciężki ładunek kurierowi i sam zabrał swoje rzeczy. Ruszyli poprzez bagnisty teren w ciszy i skupieniu.
Szli równym tempem, zmierzając do schronienia tajnego ugrupowania, którego byli członkami. Jeden pracował przeważnie jako myśliwy, a drugi jako kurier, przenoszący wysokiej wartości przedmioty. Na przykład artefakty czy sprzęt niezbędny do przetrwania w Zonie.
12
Ostrożny Łowca omijał śmiertelne zagrożenia sprawnie i po pewnym czasie wyszli spomiędzy zdeformowanych drzew i sadzawek na przestrzeń pokrytą kępami turzycy, trzcin i szuwarów; tu także było mnóstwo błota i stojącej wody. Słońce świeciło, zawieszone na błękitnym niebie, a okolica była pełna odcieni zieleni.
– Łowca… – Żwawy stał pod słonecznym niebem, czystym i błękitnym, gdy jego towarzysz lustrował otoczenie lornetką.
– E?...Co?
– …Co tak pędzisz? Co się stało?…Obwąchała cię?
Młody pytał o to, czy Łowcę spotkało jakieś nieszczęście w Zonie.
– A…Widziałem…Takie dziwne cholerstwo… – odpowiedział, cały czas obserwując otoczenie.
Wiatr zerwał się niespodziewanie i zatrzepotał kapturami oliwkowych, znoszonych kurtek.
– …Snorka? – Żwawy nie ustępował.
Gdzieś z oddali dobiegł ich głęboki, wibrujący jazgot. Coś w Zonie dało o sobie znać. Na szczęście było daleko od nich.
– …A…Takie…Nie wiem…Jak człowiek wyglądał…Ale na dwóch nogach łaził… – trzymając lornetkę, jedną ręką liczył patyki, schowane w ładownicy na kamizelce – Jeden, dwa…
– Hmm…Umarły? – One się jakoś po emisjach często pojawiają. Malo to ludzi poginęło tutaj… – poprawił plecak i przestąpił w miejscu.
– Może, może…Tak…Jedenaście. Dobra, idziemy.
– Ej! – Żwawy podszedł do przewodnika.
Był wyraźnie szczuplejszy od Łowcy, choć podobnego, wysokiego wzrostu.
– Co jest?
– Ty mi powiedz.
Przewodnik stał nieruchomo.
– …Coś widziałem – Łowca mrugnął przeciągle – Może człowieka…Oby…Nie wiem. Chodź. Jeszcze trochę, idziemy na las.
Żwawy milczał przez chwilę.
– Ja wiem, że Zona jest…dziwna. Ale mi zawsze możesz powiedzieć.
Senior obrócił się w miejscu, duży i poważny. Jego twarz, surowa z natury, przybrała srogą minę. Młodzik odwrócił wzrok.
– Dziwna jest…Dziwna.
Gałąź opadła z pobliskiego drzewa i roztrzaskała się z hukiem o wystający z ziemi korzeń.
Łowca rzucił okiem w stronę miejsca zdarzenia.
– …Pochodzisz dłużej, to zobaczysz jaka dziwna może być.
Żwawy przygryzł wargi, a potem nabrał odwagi.
– …Jeszcze jedno. Lebedev chce cię widzieć.
Łowca nie odpowiedział. Westchnął i podjął marsz, trzymając broń w pogotowiu.
Zanim zagłębili się w okolicę pełną wysokich traw, przytykanych anomaliami i sadzawkami, przemknęło mu przez głowę pytanie, czego może chcieć od niego dowódca
13
Czystego Nieba. Nie miał dobrych przeczuć. Zbyt długo znał tego człowieka i zbyt długo poznawał Zonę.
Zmierzchało już, gdy dwaj ludzie pokonali krętą drogę wiodącą przez stary i gęsty las. Nie był on tak wilgotny jak większość terenu Rozlewisk Południowych Zony, lecz mimo to wymagał znacznego wysiłku, by przejść przez teren pełen wzniesień i jarów. Także tutaj podróżni trzymali się na baczności. Pozorna bliskość schronienia kusiła aby przyśpieszyć kroku, ale Łowca nie pozwolił sobie na to.
Łowca zatrzymał się, stanąwszy pośród wysokich dębów o zdeformowanych koronach. Sięgnął po leżący na ziemi patyk i przełamał go na pół. Cisnął kawałek w pozornie zwykłe miejsce, obok resztek zwęglonych konarów.
Jęzor ognia wystrzelił dziko. Syczał wściekle, aż bolały uszy. Spalał pobliskie runo leśne, rozprowadzając w powietrzu zapach popiołu. Żwawy odsunął się nieco do tyłu, za Łowcę. Widział teraz wielką, nieruchomą, czarną sylwetkę na tle anomalnego ognia.
Po dłuższej chwili ogień ustał, pozostawiając po sobie swąd spalenizny i gorące powietrze. Łowca rzucił kolejny zapalnik, w innym kierunku, głębiej w las i zamknął oczy.
Stroboskopowy błysk błękitnego światła rozświetlił otoczenie, rzucając złowrogie, postrzępione cienie. Towarzyszył temu huk wyładowania elektrycznego, a błyskawice przerastające każdego człowieka wystrzeliły we wszystkie strony. Jedna z nich trafiła w pobliskie drzewo, rozsadzając je z głośnym trzaskiem. Po chwili było po wszystkim. Las wrócił do martwej ciszy, pogrążony w półmroku. Tylko wiszący w powietrzu zapach ozonu zdradzał niedawną aktywność miniaturowej burzy.
Aktywując dwie anomalie, Łowca zastosował się do aktualnie obowiązującej w szeregach frakcji procedury identyfikacji osobowej.
– To ty, stalker?! – zagrzmiał basowy głos.
Pytany podniósł głowę do góry, w stronę koron drzew.
– My tylko chcemy czystego nieba! – krzyknął
– A więc dobrej Zony wam!
Znów zrobiło się cicho. Druga część procedury obejmowała podanie frazy hasła.
Przechodząc pod świetnie zamaskowanym stanowiskiem wartowników, podróżni ruszyli dalej po szeleszczących liściach. Wieś była bardzo blisko.
– Żwawy. Ja idę prosto do Lebedeva.
– Dobra. Ja muszę zdać zamówiony towar. Może spotkamy się później w Pile?
– Nie wiem.
Przekroczyli w milczeniu barierę gęstych darni i wyszli na ubity trakt, prowadzący przez sięgające kolan krzaki zatrutych jeżyn i wyblakłą trawę. Na poboczu walały się strzaskane gałęzie wszystkich rozmiarów. Ostatnia emisja dokonała wielu zniszczeń pośród lokalnej flory, a sprzątanie jej skutków wciąż trwało.
Dwaj mężczyźni mijali właśnie grupę pracujących ludzi, gdy jeden z nich rozpoznał charakterystyczną postać myśliwego.
– Cześć Łowca! Jak tam Zona po burzy?!
– Sam wiesz! – odwrócił się do rozmówcy, wciąż idąc.
Robotnik podparł się w pasie i wskazał na rumowisko drewna za sobą.
14
– Ja tu tylko sprzątam!
– Jak my wszyscy w czystym! Na razie!
Łowca odwrócił się, nie widząc jak pracownik pociera twarz dłońmi.
Po kilku krokach skręcił w lewo, zostawiając Żwawego z tyłu. Wszedł w aleję wierzb o potężnych, nieco wybrakowanych koronach. Kierują się do zupełnie drewnianej, prawosławnej cerkwi, rozkoszował się brakiem towarzystwa.
Stawiając długie kroki dotarł przed wysoki wał ziemny, obiegający całą budowlę. Zatrzymał się na chwilę, wciąż nie wyszedłszy z podziwu, że drewniana świątynia ostała się bez szwanku po anomalnej zawiei.
Wciągnął do nosa powietrze pozbawione zapachu życia, mimo iż trwało kalendarzowe lato i zastanowił się. Odkąd przed kilkoma laty jego ugrupowanie znalazło zapomnianą wydawałoby się wieś, uważał za szczyt ironii losu, że jedne z najtęższych umysłów byłego Związku Radzieckiego, wroga religii, znalazły schronienie w ścianach cerkwi.
Chociaż budynek był niemal pozbawiony barw poza odcieniami zieleni mchu i szarości gontowych ścian, wieża przed którą stał nadal podtrzymywała błękitno niebieską izbicę. Łowca podejrzewał, że to właśnie ten szczegół zaważył na wyborze budynku do pełnienia roli kwatery głównej, prostego laboratorium i schronu przed emisjami, położonego w jego podziemiach.
Jeżeli chodziło o jego perspektywę, doceniał budynek za przestrzeń oferowaną przez babiniec i nawę główną, nie mówiąc już o niemal nie przeciekającym dachu i grubych ścianach z drewnianych bali.
Było coś jeszcze. Myśliwy lubił przesiadywać na poddaszu wieży, sam ze sobą, w ciszy. Miał tam do dyspozycji okno zapewniające widok na okolicę wypełnioną koronami drzew o wszelkich odcieniach zieleni. W piękny dzień, panorama Rozlewisk Południowych zachwycała swym dzikim majestatem, a czasami wystawionym jak na tacy mutantem.
Łowca minął wał używając pozostawionego w tym celu przejścia i wszedł po trzeszczących schodkach. Otworzył potężne drzwi, których zawiasy tylko sapnęły cicho; był to efekt prac konserwacyjnych techników frakcji. Przedsionek cerkwi, ciemny i pachnący benzyną rozświetlała pojedyncza lampa naftowa. Mężczyzna skierował się w stronę schodów prowadzących do izby na piętrze.
– Nic z tego, kolego – bas był przyjacielski, choć stanowczy.
Myśliwy zatrzymał się w miejscu. Głos dobiegał z ciemnego narożnika po jego lewej.
– Zajęty?
– Bardzo.
Lampa zaskwierczała, uwalniając nadwyżkę energii w intensywnym przebłysku.
– Współzałożyciela też nie przyjmie?
Coś szurnęło po drewnianej podłodze.
– Nikogo, do jutra rana. Analizuje raporty zwiadowców po emisji.
– Ciężka lektura na noc – odparował brodacz o ciemnych oczach, odbijających światło lampy.
– Może nie zamierza iść spać – rozmówca z mroku odbił piłeczkę.
15
Łowca trwał przez chwilę w ciepłym wnętrzu budynku, po czym bez słowa wyszedł na zewnątrz. Drzwi zamknął spokojnie.
Z uczuciem lekkiego zawodu pomaszerował przez chłodny półmrok do baraków sypialnych. Był dość zmęczony, ale mimo to zastanawiał się, czego mógł dowiedzieć się najstarszy członek frakcji ze sprawozdań terenowych. Może zapyta go o to jutro, pomyślał.
Mijając dostojne wierzby wrócił na trakt przy którym pracowali ludzie. Szeroka ścieżka ciągnęła się przez całe sioło, a on kierował się na jego róg.
Rzucił okiem na mijany po drodze z prawej gmach starego tartaku, tkwiącego między potężnymi dereniami i bezlistnymi pniami. Z baru, stołówki i punktu handlowego w jednym, dobiegał pełen życia harmider, a ciepłe światło migotało w pustych okiennicach. Smętna melodia wygrywana na gitarze w akompaniamencie zawodzącej harmonijki przebiła się co chwilę ponad ogólny gwar.
Tego wieczoru Piła musiała mieć wielu gości, pomyślał, ale sam nie planował do nich dołączyć. Był samotnikiem z natury.
Idąc dalej, obszedł w znacznej odległość auto stojące na poboczu drogi. Trzymał się od niego z daleka, bo pojazd wyglądał na dopiero co wyprodukowany. Rzecz nie do pomyślenia przy liczącym sobie ponad pół wieku, modelu kremowo białego zaporożca.
Co więcej, z jego wnętrza przez lekko otwartą szybę pasażera kierowcy wydobywało się uporczywe brzęczenie. Nawet na terenie bazy, terenie względnie bezpiecznym, Zona nie przestawała manifestować swojej niepojętej natury.
Była wszędzie w promieniu trzydziestu kilometrów od nieaktywnej Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej. Bardzo groźna i bardzo dziwna. Pojawiła się znienacka dwadzieścia lat po pierwszym, niesławnym incydencie w elektrowni i na nowo zdefiniowała pojęcie katastrofy, przyćmiewając sobą wydarzenie z kwietnia 1986 roku. Krótko powiedziawszy, zmieniła cały świat, ograniczając się jednocześnie do niewielkiego kawałeczka Ukrainy. Ot, Zona.
Nagle okazało się, że na Ziemi jest miejsce gdzie ludzie którzy umarli chodzą i próbują mówić, czołgi jadące po zniszczonej asfaltówce zostają zgniecione do wielkości puszki piwa a pociski rakietowe wystrzelone w szalejące stada dziwacznych stworzeń okazjonalnie znikają w powietrzu bez wyjaśnienia. Co gorsza, ludzie którzy w imię nauki chcą eksplorować tajemnicze miejsce, najczęściej z niego nie wracają.
Łowca zostawił niby auto za sobą i odbił w prawo, idąc prosto do baraków, będących w zasadzie skupiskiem domków jednorodzinnych. Nikt z Czystego Nieba nie wiedział gdzie podziali się mieszkańcy wsi. Kiedy w 2006 roku zalążki frakcji znalazły osadkę ukrytą w lesie, niedaleko rzeki Prypeci, była to już stara wieś, nosząca ślady toczącego się w niej regularnego życia, lecz dziwnie pusta. Nie było w niej żadnych ludzi czy zwierząt ani owadów, nigdzie. Były tylko ciche domy i puste zagrody.
Witając się ze stojącymi na progu domu ludźmi o kilkudniowych zarostach, stalker zostawił wodery i gumowy płaszcz na zewnątrz, a potem wszedł do środka jednego z przysłupowych domków parterowych i skierował do pokoju, gdzie miał swój kąt. Pokonując kilka zakrętów w pachnącym wilgocią i drewnem półmroku, dotarł do piętrowego sennika. Był w pokoju sam.
16
Włączył niewielką latarkę schowaną w kieszeni kamizelki i wsadził ją sobie między zęby. Zdjął plecak i odstawił go na podłogę, a następnie usiadł ciężko na karimacie rozłożonej na gołym drewnie łóżka. Drewno zatrzeszczało krótko. Surowość była częścią codzienności w Zonie. Tu i tak miał dobrze, bo podczas deszczu nie kapało na człowieka, a wiatr rozbijał się o ścianę domu, który skrzypiał od czasu do czasu.
Pogmerał trochę w plecaku i wyciągnął napoczęty na bagnach batonik energetyczny. Dojadł go, nie myśląc o niczym po raz pierwszy od wielu dni. W Zonie niczego nie można było marnować. Takie zachowanie było objawem pospolitej głupoty i częstokroć kosztowało życie. Stalkerzy, którzy przeżyli lata w niebezpiecznym otoczeniu mawiali, że Zona widzi i wie kto nie szanuje tego co ma i zabija takich przy najbliższej okazji. Łowca podzielał to zdanie, choć nie zupełnie.
Po zjedzeniu wybrał się by obmyć wodery i płaszcz z radioaktywnego błota. Użył do tego wody z prywatnej rezerwy i strzepał błocko na placek łysej ziemi, gdzie nic nie mogło urosnąć, bo zbyt wiele razy ludzie zostawiali tam zebrane podczas podróży radioaktywne zanieczyszczenia.
– Łowca!
Znów ten głos.
– Hmm?
Żwawy podszedł gdy szczególnie duża gruda błota spadła z plaśnięciem na ziemię.
– Idę do Piły. Zabierasz się?
Mężczyzna zakołysał ramionami godnymi cyrkowego osiłka.
– Zmęczony jestem.
Prawda była taka, że chciał tam tylko zostawić trofea z mutantów i wrócić do siebie.
– No chodź, chłopie! Po kilku dniach w terenie pobądź z ludźmi! Pośpiewamy sobie.
Łowca nie przepadał za własnym gatunkiem, poza nielicznymi wyjątkami, z którymi łączyły go wspólne doświadczenia. Żwawy do nich nie należał. Śpiewać też nie lubił.
– Człowieku, zostaw ten syf i chodź! Posiedzimy przy ogniu! Zimny opowie jakieś historie!
Błoto znów pacnęło o ziemię, a Żwawy łaził obok Łowcy w tę i we w tę, potwierdzając słuszność nadania mu owej ksywki. Niewzruszony brodacz wspomniał spotkanie z bagien dzisiejszego poranka. Zupełnie nieoczekiwane spotkanie. Potem przypomniał sobie chłód rozlewisk i wszechobecną wilgoć, które skutecznie męczyły człowieka. Może i warto posiedzieć przy ogniu, zastanowił się.
– Zrelaksujesz się. Będzie fajnie.
Łowca skończył prace.
– No dobra.
– Super! To czekam na miejscu!
Młodziak skręcił w miejscu i energicznie podreptał do baru.
17
Pozostawiony sam ze sobą, stalker obmył jeszcze głowę i twarz. Krótkie, ciemne włosy nakrył kapturem i poszedł rozwiesić odzież w pobliskim domu pełniącym funkcję prostej łaźni. Słońce już zupełnie zaszło.
Przerzucając płaszcz przez solidny sznur, zaczepił nim o torbę udową, którą zapomniał zdjąć w kwaterze. W zasadzie, nie zupełnie zapomniał. Torba była szczególna, bo kryła jeden z najdroższych Łowcy przedmiotów.
Dziennik osobisty, schowany w podwójnym worku strunowym był owocem wieloletniej pracy na terenie strefy zamkniętej, tak przed pojawieniem się Zony, jak i za jej czasów. To w nim Łowca zapisywał najistotniejsze dla siebie spostrzeżenia i informacje. Jak na przykład nazwisko człowieka, którego – chyba, widział dzisiaj rano. Ale to nie był zombie, o nie, myślał mężczyzna, stojąc obok płaszcza, z którego kapała woda. Na pewno nie. Wyglądał zbyt…ludzko.
W bezmyślnym odruchu pomacał torbę. Dziennik wciąż był w środku, nie wypadł ani nie zniknął. Poczuwszy ulgę, wyszedł na zewnątrz, spychając wspomnienie w ciemny zakamarek pamięci. Kierował się do gwarnej Piły.
Wciąż zastanawiał się co takiego mogło wymagać od Lebedeva tyle uwagi, że nie pozwolił sobie przeszkadzać w pracy nikomu.
Szedł pod nocnym niebem, na którym pojawiły się pierwsze gwiazdy. Chłonął zapach humusu zalegającego na ziemi. Czuł niepokój, którego źródło zwalił na zmęczenie wyjściem w teren. Znów minął lśniące nowością, brzęczące auto i skręcił w lewo.
Gdy dotarł do starego tartaku, zatrzymał się w progu wejścia. Za sobą miał cerkiew. Nigdy nie było w niej tylu gości, co w barze. Omiótł wnętrze, w którym liczne grupki ludzi zalegały przy stolikach zastawionych świecami i prostymi posiłkami. Na większości blatów stały butelki z mocnym alkoholem. Sufit niknął w mroku, a pod ścianami zalegały ogromne ilości pojemników i skrzyń. Na niektórych siedzieli ludzie grający w karty.
Rzucił okiem na Żwawego. Młody siedział z kolegami, jedząc kiełbasę z sucharami. Nie zauważył Łowcy, patrząc na żywo gestykulującego rozmówcę.
– I dobrze – mruknął do siebie.
Skierował się do przeciwległej części przestronnego pawilonu. Sklepienie podtrzymywały drewniane słupy, na których zawieszone wisiały broń i typowo wojskowa odzież. Łowca miał swoje uzbrojenie przy sobie. Wymienił skinięcia głowy z kilkoma znajomymi, po drodze mijając grającą na gitarze ładną kobietę. Kilka z nich było w Czystym Niebie od początku i nie straszne im było męskie grono. Co więcej, cieszyły się poważaniem. Czasem narzekały na brak normalnej łazienki.
Smętna, choć pełna czaru melodia sunęła przez zawieszoną w powietrzu mieszankę dymu papierosowego, potu i zapachu jedzenia. Głos kobiety śpiewającej o lamencie po tym co utracone na rzecz Zony przyciągał wielu słuchaczy. Każdy słyszał w tekście piosenki coś o swoim życiu.
Za kontuarem wykonanym ze starych mebli kręcił się Zimny. De facto gospodarz miejsca, barman i człowiek, który twierdził, że do Zony przybył bo nie pasuje do świata zewnętrznego; tak zwanej Dużej Ziemi.
18
Mężczyzna w średnim wieku, o włosach czarnych jak papa dachowa stał plecami do sali. Rozmawiał z kucharzem, który bez fartucha przypominałby ekstremalnego sympatyka militariów. Łowca oparł się o niską ladę zbudowaną ze stołów i starych mebli. Zimny mówił głośno.
–…Dwie! Daj im podwójną rację! Zmęczeni są tym sprzątaniem po emisji!
Kucharz machnął ręką w potwierdzeniu i wrócił przez zasłonięte przejście do kuchni. Zimny przekręcił mocno głowę, masując kark. Przeszedł na prawą stronę i zajrzał na półki wysokiego regału. Liczył rozmaitej wielkości i kolorów pakunki racji żywnościowych.
– Sprzątnąłem dzisiaj kilka mutków. Też dasz mi podwójną porcję?
Barman odwrócił głowę. Zobaczył Łowcę i wyszczerzył zęby w uśmiechu spod wąsów. Miały ten sam kolor co włosy na głowie i krótka, okalająca usta bródka.
– Jeżeli ubiłeś co najmniej snorki…Dam! – ton był energiczny, choć twardy.
Łowca pokręcił głową.
– Snorków ci się zachciało! Sam się stąd rusz i upoluj jednego! – Łowca wyprostował się – Masz tu oczy mięsaków. Dasz kurierom, żeby opylili u Suchara.
Torba pacnęła o blat stołu. Zimny wstał. Wyciągnął długą rękę i przywitali się mocnym uściskiem. Obaj wysocy, chociaż barman nieco bardziej. Nie był jednak tak masywny jak myśliwy. Schował podane przez stalkera worki do lodówki turystycznej pod blatem. Rankiem następnego dnia któryś z kurierów zaniesie je do punktu przerzutowego i tam otrzyma zapłatę od pracownika lokalnego, nielegalnego handlarza.
Stali przez chwilę, patrząc na siebie. Wzrok gospodarza był poważny, chłodny; Łowcy zmęczony. Stalker przysunął sobie krzesło, które dopiero co zwolnił człowiek odchodzący od pustego talerza. Opadł na nie powoli.
– Co za gówno tym razem widziałeś? – Zimny był bezpośrednim człowiekiem.
– Może później…Wody, proszę.
Czarnowłosy ekskomandos nie naciskał. Rozumiał, że Łowca potrzebuje czasu do namysłu. Kucnął i wyszperał spod stołu butelkę wody. Jedzenie w Zonie było przemycane z zewnątrz i nierzadko droższe od i tak kosztownej amunicji. Człowiek na ołowiu nie wyżyje, ale i bez niego ciężko w Zonie o przetrwanie.
Stalker położył na blacie banknoty. Równowartość tygodniowego zapasu w lodówce na Dużej Ziemi. Barman fuknął.
– Daj spokój. Jesteś tu dłużej ode mnie.
– …No. Jestem. Inni też.
Banknoty zostały tam gdzie je położył.
Kobieca śpiewaczka zamilkła. Na pierwszy plan wysunęła się spokojna melodia. Zimny patrzył przez chwilę na gościa. Surowa, autorytatywna twarz Łowcy nie wyrażała niczego. Patrzył w powietrze. Barman zostawił go w spokoju, znikając w kuchni.
Wrócił gdy ciepłe akordy znów uzupełnił kobiecy głos. Postawił przed stalkerem plastikowe sztućce i talerze z gorącym jedzeniem.
Weteran spojrzał na Zimnego, skinął głową i zaczął jeść. Znów beznamiętnie patrzył w przestrzeń. Gospodarz wrócił do liczenia paczek żywności.
19
Bar trwał w różnorodnym hałasie. Muzykantka skończyła swoją piosenkę. Brzdęk szkła, szuranie krzeseł i nierozróżnialny zgiełk rozmów zakłóciły gromkie oklaski i gwizdy.
Postawny człowiek siedział przy ladzie, sam i milczący. Żwawy próbował do niego podjeść i namówić na rundkę w stalkerskie rzutki, ale odprawiło go spojrzenie Zimnego.
Łowca myślał. Ostatnim razem widział człowieka – wtedy na pewno był to człowiek, którego spotkał dzisiaj na bagnach, lata temu. Wówczas rozstali się poważnie skłóceni. Zona już wtedy istniała, a świat nie chciał zaakceptować tego faktu.
Czubko był niegdyś mentorem Łowcy. Jego przewodnikiem na ścieżkach skomplikowanych nauk ścisłych. Szczególnie interesowały ich właściwości odkrytego przez Władimira Wiernadskiego pola zwanego noosferą. Rosyjski uczony, żyjący na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku twierdził, że odkrył trzeci po geosferze i biosferze etap rozwoju życia na planecie. Noosfera miała być wszystkim tym, co ludzie myśleli i czuli. Polem informacji tworzonym bezpośrednio przez ludzkie umysły, otaczającym całą planetę. Przy użyciu techniki dwudziestego pierwszego wieku, dowiedziono jej istnienia. Pozostało iść dalej.
Razem z Lebedevem i innymi uczonymi zrzeszonymi w Grupie, dążyli do osiągnięcia wielkiego celu. Chcieli wyeliminować z ludzkiej natury negatywne cechy. Kluczem do tego, miało być wpłynięcie na charakterystykę noosfery przy użyciu potężnych generatorów pól.
Aby tego dokonać, stworzono koncepcję Świadomości Zbiorowej. Siedmiu ochotników poddało się eksperymentowi połączenia ich świadomości w jeden super byt. Udało się. Świadomość–Z okazała się zdolna do bezpośredniej ingerencji w postać noosfery na małą skalę. Pozostało użyć generatorów, aby wzmocnić sygnał nadany przez nią sygnał i zmienić ludzką naturę na lepsze.
Swego rodzaju zabieg chirurgiczny, miał wyeliminować problem wojen, przemocy i innych. Szlachetna idea, podobnie jak wiele wspaniałych wizji przed nią, padła pod własnym ciężarem, którego nie uniosły ani ludzka pycha ani osiągniecia techniczne.
Eksperyment nie powiódł się. Sztucznie wygenerowane pole energetyczne uszkodziło strukturę noosfery. To co przedostało się na Ziemię, wpłynęło bezpośrednio na fizyczny świat, odmieniając go nie do poznania. Tak powstała Zona. Obecnie widziało o tym wąskie grono ludzi. W tym Łowca i Lebedev. Dla reszty ludzi, Zona była karą Pańską, efektem ubocznym lądowania kosmitów czy konsekwencjami użycia supertajnej broni biologicznej. Wielu z nich próbowało na niej zarobić. Nazywano ich stalkerami.
Gdy kurz po katastrofie opadł, Grupa podzieliła się na dwa obozy. Jednym przewodził Czubko, który chciał kontrolować Zonę przy pomocy Świadomości–Z. Na czele drugich stanął Lebedev. Ich ambicją, było zrozumienie Zony i naprawienie wyrządzonych szkód. Wybuchł konflikt na tle poglądów.
Rozeszli się, wszyscy przekonani o słuszności swoich racji. Wtedy Łowca widział Czubko i resztę po raz ostatni. Cztery lata temu. Pozostawało pytanie, czy rzeczywiście kontrolują Zonę?
20
– Zimny. Myślisz, że ci z elektrowni…Że im się udało?
Barman nie przerwał liczenia.
– A co? Boisz się, że tak?
Łowca milczał. Nie był pewien co o tym myśli.
– Po prostu pytam.
– Pięćdziesiąt…Myślę, że nie. Hm…
Stalker podparł się w podbródku, splatając palce dłoni.
– …Oni pewnie już nie żyją. W centrum Zony? Proszę cię. U ledwo co ogarniesz, a co dopiero tam…
Przeniósł się z liczeniem do kolejnej półki. Liczył paczka po paczce.
– Kto wie…
Brodacz mruknął cicho. Zatrzeszczały zawiasy.
– Ale gdyby – podniósł głos – Myślisz, że moglibyśmy się dogadać ?
Zimny gmerał w wielkiej, drewnianej skrzyni wojskowej pełnej żywności. Łup zdobyty na wraku wojskowego śmigłowca był bezcenny.
– Po co? W czym?...Sto jeden…
– W tym, co zrobić z Zoną.
Barman przestał pracować. Podszedł do stalkera i usiadł na taborecie, podpierając się w udach.
– Ty mi powiedz. Ty tam wtedy byłeś.
Gwar trwał w najlepsze. Łowca wyjął z torby swój dziennik. Gruby, niezbyt duży, miał wytartą, ciemną okładkę o popękanej powierzchni. Rogi były pogięte, a liczne języki znaczników ciągnęły się wzdłuż krawędzi kartek. Zimny spojrzał na zeszyt.
Stalker otworzył książeczkę mniej więcej w połowie i pochylił się lekko.
– Popatrzmy… – głos miał szorstki – jest.
Przyłożył do kartki palec i zaczął czytać.
– Profesor O.O. Dobrynin. Status, nieznany, jak na pierwszy kwartał dwa tysiące dziesięć.
Zimny patrzył teraz prosto na Łowcę. Oparł się o blat, kręcąc młynki kciukami.
– Dalej… – palec przesunął się niżej – B.F. Bernew. Status, to samo.
Stalker podniósł wzrok na Zimnego.
– Teraz grubsza sprawa – wrócił do czytania, przesuwając palec – K.Honorow, U.Zawaj, W.Roztowicz, Status, wszyscy zginęli podczas prac terenowych w dniu eksperymentu. Śmierć nastąpiła najprawdopodobniej wskutek wystawienia na promieniowanie emisyjne – zakończył rzeczowym tonem.
Spojrzał na kolegę, który przybrał pytającą minę.
– Z nimi sobie nie pogadam. Ale, dalej.
Łowca wymienił jeszcze kilkanaście nazwisk ludzi, z którymi niegdyś pracował. Wszyscy mieli status zmarłych, albo zaginionych.
– No i mój faworyt. Pomysłodawca tego całego pierdolniku – brodacz mówił powoli, akcentując każde słowo. Zimny mrugnął powoli.
– Profesor Wadim Michaiłowicz Czubko. Status, nieznany, jak na pierwszy kwartał dwa tysiące dziesięć. Ale…
21
Łowca wyjął ołówek przymocowany do krawędzi okładki. Pociągnął długą kreskę przez kartkę i zaczął notować, dyktując.
– Widziany…w drugim kwartale…dwa tysiące dziesięć, na Rozlewiskach Południowych…Po trzeciej…emisji od…rozpoczęcia roku. Tak – odłożył ołówek i schował dziennik do torby. Złożył ręce na piersi i popatrzył na milczącego Zimnego.
– …Bzdury. To są jakieś jaja.
Oczy barmana były wyraźnie widoczne spod gęstych brwi. Widok należał do rzadkich, bo trudno było go zadziwić.
Weteran Zony pochylił się do rozmówcy.
– Dzisiaj rano widziałem Czubko. Podszedł mnie, gdy wyciągałem oczy z mutantów.
– Nie słyszałeś nic?
– Miałem maskę i gumowy kaptur. Co miałem słyszeć? Mniejsza. On był ubrany…tak po prostu.
Zimny poprawił się w miejscu.
– W terenie?
– Właśnie.
– Nie przeżyłby...
– A widzisz! – stalker podniósł palec wskazujący do góry – Pytanie, czy on w ogóle żył?
Ktoś w barze krzyknął. Obaj mężczyźni odwrócili się, widząc jak ludzie rozbiegają się w popłochu. Ręka Łowcy pomknęła odruchowo do solidnego rewolweru, tkwiącego w kaburze u pasa.
– To Żwawy wariuje – skwitował Zimny.
Rzeczywiście. Młody udawał dzika, pomykając na czworaka między stołami baru i kwicząc przekonująco. Ludzie próbowali zagonić go do rogu tartaku, śmiejąc się przy tym do rozpuku.
– Wracając. To przecież Zona. Tu woda płynie pod górę, jeżeli w ogóle jest mokra.
– Ot, Zona – odpowiedział Łowca. Rewolwer, nazywany Omega pozostał na miejscu.
Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Patrzyli jak Żwawy łasi się do kobiety, która wcześniej śpiewała. Udając dzika, chrumkał wesoło kręcąc się koło jej nóg. Dostał kawałek suchara i pstryczka w nos.
Łowca zebrał się i wyszedł bez pożegnania. Zimny spojrzał za nim, ale nic nie powiedział. Nie było czego. Weteran miał dość tego dnia. Wysikał się na zewnątrz, a potem poszedł prosto do łóżka. Gdy mijał dziwaczne auto, klakson zawył okropnie, a Łowca sklął je, znajdując się nagle dwa metry dalej.
Tej nocy śnił, że pisze list do samego siebie. Przestrzegał się w nim przed przyjęciem oferty pewnego człowieka. Była to propozycja przyłączenia się do Grupy.
22
Koniec rozdziału pierwszego!