Krótki shorcik inspirowany poniższym zdjęciem.
Ile razy już tu byłem? – zastanawiam się patrząc na obskurny pokój, który wita mnie obłażącą ze ścian farbą, porwanym linoleum i krzesłem, które jako jedyne w tym mieszkaniu uchowało się w całości. Jakim cudem, nie wiem, zważywszy, że całą resztę mebli w tym, i innych lokalach na tym i niższym piętrze, zdążono porąbać już dawno na opał, albo zajęła się nimi woda i śnieg sączące się z na wpół zawalonego dachu. Patrząc na wiadomości w PDA, których nigdy nie kasowałem, było to cztery razy. Dziś jest piąty. Piątka to tak w ogóle podobno szczęśliwa liczba. Podobno… Zawsze taka dla mnie była, ale nie dzisiaj. Kiedy koleiny raz czytam dziś tą samą wiadomość to wiem, że szóstego razu nie będzie, a piątka nie przyniesie mi dziś szczęścia. Zostawiam plecak i maskę przeciwgazową w salonie, otwieram zardzewiałe drzwi i wychodzę na balkon ciągnąc za sobą to nieszczęsne krzesło. Przyda się.
Siadam. Odkręcam flaszkę i pociągam z niej solidny łyk. Ostra, ale co się dziwić skoro dzień wcześniej wyzbyłem się całej forsy i trzeba było brać najgorsze barachło. Z bocznej kieszeni desantów wyciągam pomiętą paczkę szlugów, z których wybieram najbardziej prostą fajkę i przypalam ją benzynową zapalniczką. Dym papierosa niweluje częściowo odór gorzały, ale nie na tyle, by go zabić. Zbiera mi się na wymioty. Dawno nie piłem tak chu*owej gorzały. Normalnie Łysy powinien dostać wpie*dol za to, że sprzedaje taki syf, ale nic takiego się nie stanie. Ktoś inny się z nim policzy, nie ja. Nie mam już na to czasu. Podsuwam się zatem wraz z krzesłem bliżej barierki i spoglądam w mrok zasnuty spadającymi z nieba płatkami śniegu, które szaleńczo wirują na wietrze opadając w dół szesnaście pięter. Boże, ku*wa, jak tu pięknie – myślę sobie. Życie jest naprawdę wspaniałe, tylko ludzie… Eh, nie chce mi się do tego wracać. Za każdym razem, kiedy czytam te wiadomości, to pięści same mi się zaciskają, a łzy płyną do oczu. Chcę wyć, krzyczeć, zrobić coś, cokolwiek, ale gówno mogę. Jakby się dało, to rozpierdoliłbym ten blok na milion kawałeczków, ale wiem, że skończy się znowu tak samo. Poobijanymi i pokrwawionymi kostkami dłoni, rozbitym czołem, zdartym gardłem. pie*dolić to, nie mam już sił. Wystarczy…
Rozglądam się dookoła lustrując to zapomniane przez Boga technopolis, które po dwudziestu ponad latach zwać się powinno nekropolią żywych, bo zmarli stąd już dawno zdążyły spie*dolić. Wywieziono ich w osiemdziesiątym szóstym autobusami. Zostali tutaj tylko tacy idioci jak ja, którzy sami proszą się o śmierć i pochowanie na tym betonowym cmentarzysku licząc na… No właśnie, na co? Patrząc bo wbitych w ziemię krzyżach z zawieszonymi nań maskami, które są rozsiane po całym mieście, zastanawiam się w imię czego i po co tu przyjechałem. Ach, zapomniałem - w imię lepszego jutra, którego Bóg, a może trafniej bożek, zwie się mamoną. Niestety sen o złotej kuli skończył się, a wszystko runęło niczym domek z kart. Mydlana bańka pękła, bo zapomniałem, że dwóch światów nie da połączyć się. Świat żywych nigdy nie był i nie będzie światem zmarłych, ani odwrotnie. Zapomniałem o tym płacąc kiedyś pewnemu stalkerowi, który zwał się Charon, opłatę za wejście do Strefy. Co za ironia losu…
Delektując się chwilą spoglądam na majaczący się w oddali basen, który niegdyś gwarny i pełny kąpiących się ludzi, dziś w ciszy emanuje poświatą zieleni od zebranego w jego niecce czarciego puddingu. Nieco dalej, z hotelu Polesie, niesie się za to odgłos wieczerzy. Najprawdopodobniej dziś znów dla kogoś ostatniej… bo już dawno temu odgłos sztućców skrzypiących po talerzach, zamienił się tam na wycie biesiadników i świst pazurów drących skórę oraz ubrania, a jedynymi gośćmi, którzy się tam stołują, są obecnie dżentelmeni w maskach, którym usługują kelnerzy o pustych oczach powtarzający jak w mantrze jakieś bezsensowne zdania jakby na poczet przyszłych, krwistych zamówień.
Przenoszę wzrok na znajdujący się na drugim końcu miasta szpital, który błyska błękitem otaczających go elektr, które wyglądają w ciemności nocy niczym karetki na sygnale zaparkowane przed kompleksem leczniczym. Szkoda tylko, że pacjenci, których by tam zawieziono w obecnych czasach, nie wiedzieliby, że w szpitalu, jedynym, na co można obecnie liczyć, jest już tylko lobotomia serwowana przez trzech doktorów w niebieskich jeansach… Wchodząc na krzesło spoglądam ostatni raz na plac zabaw, na którym krępe dzieci grają w zbijaka ognistymi piłkami, na kino „Prometeusz” oświetlone modnie od frontu spalaczami, na szkołę muzyczną buczącą kakofonią właśnie rozkręcającej się orkiestry karuzel, po czym zastygam na chwilę w bezruchu niczym rzeźba Jezusa w Rio…
Trzy, dwa, jeden…
Szesnaście pięter. Fujiyama.
Szesnaście sekund później odzywa się wiadomością zostawione na balkonie PDA. Wiadomością, której nie mogę już odebrać, na którą nie mogę już odpisać. Stało się…
„Przemyślałam wszystko. Wracaj, kocham Cię.”