"Opiekun" by Niedźwiedź

Kontynuowane na bieżąco.

Moderator: Realkriss

"Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Czipi w 14 Lis 2014, 01:33

Witam, dzisiaj chciałbym podzielić się z wami fragmentem pierwszego, publikowanego przeze mnie opowiadania w klimacie stalkera. Chociaż piszę nie pierwszy raz, to po raz pierwszy publikuję swoje wypociny. :E

Całość prawdopodobnie zamknie się w czterech częściach, co długością powinno odpowiadać mniej więcej dziesięciu stronom formatu A4 (zapisanych pospolitą 11-nastką, bez przerw między akapitami).

Oto, opublikowane do tej pory, fragmenty tekstu:

CZĘŚĆ 1:

Stłumione kasłanie wyrywa mnie z objęć błogiego snu. Otwieram oczy i przecieram twarz rękoma. Nie wychodząc ze swojego posłania, powoli przewracam się na bok, usadawiając się plecami do ściany. Pomieszczenie, ledwo spełniające i tak bardzo niskie standardy noclegowe stalkerów, przypomina bardziej rozkradzioną przez szabrowników ruinę niż miejsce, które można by nazwać domem. Piach i kurz mieszają się ze sobą na nieregularnej, drewnianej posadzce, na której, zawinięty w poszarpany śpiwór, spędziłem noc. Po lewej, pod ścianą stoi stary regał pełniący u nas funkcję obozowej spiżarni. Po prawej natomiast, za drzwiami wejściowymi zastawionymi ciężkim kufrem, do którego zawczasu wepchnęliśmy wszystkie zbędne, znalezione w domku graty, umiejscowiony jest rozpadający się tapczan, na którym leży mój towarzysz. Do wnętrza drewnianej szopy, przez szczeliny w zabitych deskami oknach, wpadają docierające z zewnątrz promienie słoneczne towarzyszące wschodzącemu słońcu. Podnoszę się powoli i opieram ciężar swojego ciała na ramieniu, dając sobie jeszcze chwilę na całkowite wybudzenie się ze snu. Ochrypły kaszel dochodzi do mnie z przeciwległego kąta pomieszczenia. Niechętnie, aczkolwiek z poczucia obowiązku, wygrzebuję się ze swojego względnie ciepłego posłania. Wstaję, rozprostowując zdrętwiałe kończyny i niespiesznie zbliżam się do leżącego na sofie, pod wypłowiałą kołdrą, Czecha – mojego jedynego towarzysza broni. Czech nie jest tak młody jak ja, ma pod czterdziestkę, a do najzdrowszych też się niestety nie zalicza. Od dłuższego czasu nęka go dziwna przypadłość, z której leczeniem jakoś sobie nie radzimy. Ksywkę dostał ode mnie ze względu na swoje pochodzenie, bo jest pierwszym i do tej pory jedynym, byłym obywatelem tego kraju, na którego trafiłem w Zonie.

– Jak się spało? – pytam, rzuciwszy okiem na swojego towarzysza. Skórę ma bladą, jak zawsze, gdy jakieś choróbsko dopada człowieka, tylko twarz sprawia niepokojące wrażenie nadzwyczaj znużonej codziennym życiem.

– Głupi jesteś, jeśli jeszcze się nie domyśliłeś – chrypi, tłumiąc w rękawie kolejny atak kaszlu. – Prawie w ogóle nie spałem… chyba mam gorączkę, do tego nocą dręczyły mnie koszmary.

Podchodzę i przykładam dłoń do czoła kolegi. Od razu odczuwam, że jest mocno rozpalone, a gorączka przybiera na sile. Staje się też jasne, że nie można już dłużej zwlekać z rozpoczęciem kuracji. – Nic niezwykłego, ty stary gburze – odpieram, puściwszy do Czecha oczko. – Zrobię śniadanie, a potem przygotuje się, żeby przed południem skoczyć na mokradła.

Ledwo się odwracam, a na mojej twarzy, po wymuszonym uśmiechu, nie ma już śladu. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nawroty choroby mojego kompana są coraz częstsze i znacznie bardziej uciążliwe. Podchodzę do wspomnianej wcześniej spiżarki i ostrożnie otwieram drzwiczki zawieszone na głośno skrzypiących zawiasach. Zaglądam do wnętrza szafki i czuję, że humor pieprzy mi się jeszcze bardziej. W środku, obok blaszanych naczyń, leży napoczęta paczuszka kaszy gryczanej i zaledwie kilka opakowań sucharów. Na dolnej półce – parę sztuk konserw turystycznych wypełnionych kiepskiej jakości mielonką, cierpiąca na niedobór środków medycznych niewielka apteczka oraz szklana butelka, na której dnie pływa resztka taniego bimbru. Czech wie o kiepskiej sytuacji finansowej naszego duetu, lecz nie ma on pojęcia o bieżącym stanie naszych zapasów, ponieważ w okresach jego tymczasowej niedyspozycji, powodowanych chorobą, to ja przejmuję kwestię organizacji zaopatrzenia. Ciężko jednak kupić potrzebne rzeczy, gdy nie generujemy żadnych dochodów, a posiadane przez nas rezerwy gotówki są niemalże zerowe. Nasze aktualne położenie jest, w najlepszym przypadku, bardzo nieciekawe. Wstaję i ruszam w stronę wyjścia za wszelką cenę, starając się nie okazywać mojego zmartwienia. Sięgam po kurtkę leżącą na oparciu kanapy i zakładam ją na siebie.

– Ugotuję nam kaszę, tylko wyjdę na chwilę zakurzyć – mówię, przesuwając skrzynię blokującą drzwi.

– Byle szybko, na siódmą mam kolację z panią premier, nie zapomnij też uprasować… – rozpoczyna żarcik mający rozluźnić atmosferę, lecz po raz kolejny przerywa mu atak kaszlu. Czech wzdycha głęboko i, zrezygnowawszy z kontynuacji docinku, dodaje. – Dobra, nigdzie się nie wybieram.

Sięgam po leżącą na parapecie paczkę fajek i wychodzę na zewnątrz. Poranek jest szary, słońce chowa się za ciemnymi chmurami, niechybnie zapowiadającymi nadciągającą ulewę. Zimny wiatr podrywa zalegające na ziemi zaschnięte liście i skutecznie odmraża mi dupsko. Wyciągam ostatniego papierosa i wkładam go do ust. Wypuszczam z ręki tekturowe opakowanie, pozwalając porwać je podmuchowi chłodnego, jesiennego powietrza. Z kieszeni kurtki wygrzebuję pudełko zapałek i klnę pod nosem za każdym razem, gdy słabiusieńki płomień zapałki gaśnie nim udaje mi się odpalić od niego szluga. Po kilku nieudanych próbach papieros wreszcie zapala się, a przyjemny dym wypełnia moje płuca. Zaciągam się mocno, delektując się poranną fajeczką. Korzystając z okazji, przez kilka minut rozglądam się po okolicy, utwierdzając się w przekonaniu, że nie zanosi się na wizytę żadnego niezapowiedzianego gościa. Przez resztę czasu po głowie chodzą mi inne istotne sprawy, nie mogę przestać myśleć o pogarszającym się stanie zdrowotnym mojego druha. Artefakty nie przynoszą już tak świetnych efektów, jak miało to miejsce za pierwszym razem, gdy spróbowaliśmy tej niestandardowej i kosztownej terapii. Ponadto zaczyna brakować nam zarówno jedzenia, jak i innego niezbędnego do przetrwania w Zonie wyposażenia, wliczając w to amunicję i medykamenty, na których zakup najzwyczajniej w świecie nas nie stać. Gdy najlepszy moment dnia dobiega końca rzucam niedopałek na ziemię i przydeptuję go przed powrotem do wnętrza chaty.

Czech nie zmienił pozycji, patrzy na mnie swoimi zmęczonymi oczami. Ogarnia mnie uczucie bezradności, przez głowę przelatuje mi myśl, że cała dzisiejsza wyprawa może okazać się bezcelowa. W końcu od ostatniej emisji minęło już kilka dni, do dzisiaj na bagnie mogło już zabraknąć potrzebnych artefaktów lub mogli je zabrać inni stalkerzy. Poza tym nie wiadomo nawet czy użycie ich spowoduje jakąkolwiek poprawę sytuacji, przecież ostatnio odnotowaliśmy znaczący spadek skuteczności artefaktów w zwalczaniu objawów choroby. W jednej chwili dopada mnie tyle wątpliwości, lecz mimo wszystko nie mówię chorującemu przyjacielowi o żadnej z nich. – Pizga na zewnątrz jak sam sku*wysyn. Ciesz się, że nie musisz tam wychodzić – oznajmiam, ocierając zmarznięte ręce.

Mijam tapczan i sięgam po leżącą na ziemi butlę gazową. Ustawiam ją na środku pomieszczenia i podchodzę do naszej spiżarki. Wygrzebuję z jej wnętrza blaszany garnuszek oraz plastikową torebkę z resztkami kaszy. Do naczynia, ze stojącej obok regału butelki, wlewam wodę, a wypełnione naczynie stawiam na palniku. Odkręcam zawór i podstawiam pod niego podpaloną zapałkę, niebieski ogień pojawia się niemal w tej samej chwili. Przysiadam sobie na podłodze i czekam, aż woda zacznie się gotować. Siedzimy tak w zupełnej ciszy, nie licząc powtarzających się cyklicznie napadów kaszlu Czecha, aż do śniadania.

– Gąsior, musimy pogadać... – przełamuje niezręczną ciszę, przełknąwszy porcję kaszy.

– Mów.

– W ciągu nocy po cichu zajrzałem do spiżarni, wiem jak wygląda sytuacja. Lada dzień skończy się nam jedzenie, a obaj dobrze wiemy, że nie mamy za co kupić nowych zapasów.

– To prawda – odpieram. – Dlatego jak najszybciej musimy postawić cię na nogi. Trzeba wznowić regularne wypady i zarobić trochę grosza.

– Nadchodzi zima, jak w ciągu tych kilku tygodni chcesz zdobyć sumę, która pokryje nasze wydatki? Już teraz ledwo wiążemy koniec z końcem – nawrót kaszlu przerywa jego wypowiedź. Natychmiast postanawiam wykorzystać to i przerwać natłok pesymistycznych słów wydobywających się z jego ust.

– To się zmieni, dzisiaj wrócę z artefaktami. Podkurujemy cię i jutro pójdziemy w stronę wysypiska. Założę się, że po drodze znajdziemy jakieś cenne łupy.

– Gąsior… zapomnij o mnie i nie, nie przerywaj mi teraz. To bardzo ważne, chcę to powiedzieć – postanawia dodać, widząc rosnącą we mnie chęć sprzeciwu. Skinieniem głowy daję mu do zrozumienia, że wysłucham tego co ma mi do powiedzenia. – To już nie ma sensu, sam widzisz jak mnie ta zaraza niszczy od środka. Nawet arty nie pomagają już tak jak kiedyś, jeśli dalej będziesz to ciągnąć, to nie zarobisz na zimę i najpewniej umrzesz z głodu lub rozszarpie cię jakaś bestia, bo zabraknie ci amunicji. Masz smykałkę do bycia stalkerem – wrodzony talent, mówię poważnie. Młody jesteś, nie zaprzątaj sobie głowy staruszkiem, który sam nie może o siebie zadbać. Nie jesteśmy rodziną, tylko kumplami. Weź sprzęt i pójdź w swoją stronę, a ja… a ja skończę ze sobą, oszczędzając sobie dodatkowego cierpienia. Tak będzie lepiej, dla nas obydwu.

– Gówno prawda, Czech – odpowiadam, wstając. Założywszy plecak, sięgam po kałacha i ruszam w stronę wyjścia. – Widzimy się wieczorem – dodaję przed zamknięciem za sobą drzwi. Ruszam na mokradła.


CZĘŚĆ 2:

Kilka godzin przedzieram się przez leśne gęstwiny. Po drodze na bagno nie spotyka mnie żadna nieprzyjemna niespodzianka jaką mogłaby być sfora ślepych psów, czy zbłąkana anomalia, która umknęłaby mojej uwadze. Na miejsce docieram późnym popołudniem, czyli mniej więcej tak jak zakładałem. Moczary jak zawsze witają mnie tym samym ponurym pejzażem. Poskręcane, obumarłe drzewa wystają spośród błotnistej ziemi otaczającej teren anomalnego mokradła.

Anomalia, którą osobiście nazywam „solniakiem”, powstała tutaj jakiś czas temu, gdy na bagnie zaczęły pojawiać się anomalie kwasowe. „Galarety” zmieszały się ze stojącą breją, tworząc kwasowe bajoro sporych rozmiarów. We wnętrzu anomalii można się bezpiecznie przemieszczać, wykorzystując do tego celu skrawki suchego lądu wystające ponad poziomem żrącej cieczy. Okazało się, że znajdowane tutaj śluzaki miały zbawienny wpływ na przypadłość Czecha.

– Czas się przygotować – stwierdzam, zrzucając na ziemię plecak. Ze środka wyjmuję kilka muterek, do których przywiązane są strzępki zużytych bandaży. Chwytam w dłonie lornetkę przez którą pobieżnie badam obszar anomalii. Ku mojemu zadowoleniu dostrzegam dwie sztuki pożądanych przeze mnie artefaktów. „Galarety” emitują szkodliwe dla organizmu opary, z tego powodu zakładam na twarz maskę przeciwgazową i wykonuję kilka próbnych oddechów, aby sprawdzić jej szczelność. Wszystko działa jak powinno, wchodzę do „solniaka”.

Kroczę powoli, przeskakując z wysepki na wysepkę tuż nad kwasowymi kałużami. Bez problemu zgarniam pierwszego śluzaka, który błąkał się na samym obrzeżu anomalii, i umieszczam go w, obitym od środka warstwą ołowiu, pustym pojemniku. Zauważam kolejny artefakt, którego wcześniej nie udało mi się wypatrzyć przez wizjery lornetki. Wykonuję kilka kroków, gdy staję na krawędzi kolejnej wyspy. Od artefaktu oddziela mnie płytka kałuża kwasu. Nie dostrzegam żadnego fragmentu lądu, z którego mógłbym skorzystać, dlatego decyduję się na szybkie przejście przez płyciznę. W kierunku wody rzucam kilka śrubek, starając się odkryć miejsca podwyższonej aktywności anomalii. Kilka przysznurowanych do muterek znaczników rozpuszcza się na moich oczach – tych miejsc powinienem unikać. Ostrożnie przemieszczam się, brodząc po kostki w kwasowej cieczy, jednocześnie starając się omijać, odkryte przeze mnie wcześniej niebezpieczne obszary. Czuję, że gumowe kalosze, które założyłem przed wejściem do „solniaka”, przeżywają właśnie swoją ostatnią wędrówkę przez mokradło. Po paru minutach w pojemniku znajduje się kolejny, niewielki śluzak. Został już tylko jeden, niedługo obiorę kurs powrotny do naszego obozowiska. Słońce, które z wolna zaczyna chować się za linią horyzontu, ponagla mnie do zwiększenia tempa. Droga do ostatniego artefaktu wiedzie przez kilka wysepek wystających ponad poziomem wody, więc bezproblemowo przedzieram się do niego, nie wystawiając się na szkodliwe działanie kwasu. Po drodze ominąłem znacznie cenniejszego, jednak posiadającego inne właściwości, kotleta, którego zignorowałem z uwagi na kończące się w moim kontenerze miejsce. Schylam się i chwytam ręką ostatniego śluzaka. Wkładam go do pojemnika, gdy spokój okolicy zostaje zakłócony przez donośny ryk, pędzącego prosto w „solniaka”, potężnego, zmutowanego dzika.

Przez ułamek sekundy mam nadzieję, że mutant zawróci, jednak znika ona, gdy bestia wpada do bagna i, nie wytracając szybkości, zaczyna szarżować prosto na mnie. Świadomy niebezpieczeństwa natychmiast sięgam po zawieszonego na ramieniu kałasznikowa. Nagle, wszystko zwalnia. Patrzę na pędzącego w moim kierunku oszalałego zwierza. Widzę, jak rozchlapywane przez niego strugi kwasu wypalają brunatną szczecinę porastającą jego muskularne ciało. Karabin jest już oparty o moje ramię, a przyrządy celownicze zrównują się w chwili, gdy majaczy za nimi sylwetka czarnobylskiego kabana. Palec wędruje na spust, tuż przed tym jak go naciskam, dzik wydaje z siebie przerażony, potępieńczy kwik. Na ułamek sekundy rodzi się we mnie przeczucie, że mutantem kieruje coś innego niż, żywiona do wszystkiego co żywe i obce, zaślepiona furia. Jednak nie zamierzam niepotrzebnie ryzykować. Echo wystrzałów roznosi się po okolicy. Pociski wypluwane z lufy AK-47 ryją dzika w czerep. W miejscach uderzenia pojawiają się nieduże otwory, z których wyciekają stróżki ciemnobordowej juchy. Strzały są celne, jeden za drugim bezbłędnie trafia bestię w łeb, jednak ta nie ustępuje. Walę w odyńca długą serią do czasu, aż iglica odzywa się głucho, uderzywszy w pustą przestrzeń. Koniec magazynka! Rozjuszone bydlę jest już zaledwie kilka metrów ode mnie. Mam świadomość, że nawet poprawnie wykonany unik nie uratuje mojej skóry – jeśli nie trafi mnie mutant, to z całą pewnością ochlapie mnie ciągnący się za nim, rozbryzgujący się na wszystkie strony żrący kwas. Upuszczam, bezużyteczny teraz, karabin na ziemię i czym prędzej usiłuję wyszarpnąć Makarowa z kabury. Umiera we mnie nadzieja, gdy dociera do mnie, że słaba, pistoletowa amunicja kalibru dziewięć-osiemnaście milimetrów nie będzie w stanie powstrzymać mutanta na czas. W tym przypadku, z powodu dwóch rzeczy, ucieczka też nie wchodzi w grę. Pierwszym czynnikiem, który ma na to wpływ jest to, że ze wszystkich stron otacza mnie kwasowa breja. Drugim to, że pędzący na mnie oszalały kaban jest znacznie szybszy, a do tego nie zwraca on uwagi na wspomniane wcześniej nieprzychylne warunki terenowe. Sytuacja jest beznadziejna, lecz nie zamierzam się poddać. Czech liczy na mnie, potrzebuje mojej pomocy! Pistolet leży w mojej dłoni, staram się wycelować prosto w oko bestii. Wszystko wraca do normalnego tempa, gdy mutant wydaje z siebie ostatni, zduszony ryk, a jego cielsko przewraca się na bok, wpadając prosto w leżącą pod wodą „galaretę”. Stoję, ściskając w swoich dłoniach Makarowa, z którego nie zdążyłem oddać strzału, i nie bardzo wiem co się właśnie wydarzyło. Przesuwam wzrok w kierunku przeciwnym do tego, w którym truchło dzika zwaliło się do bagna, aż napotykam nieznajomą, ubraną w ciemnozielony płaszcz i szare, ubrudzone spodnie postać. Mężczyzna trzyma w rękach, skierowany w moją stronę, karabin.

– Ręce do góry, bez gwałtownych ruchów! – krzyczy w moją stronę.

– Pięknie, bladź, pięknie. Makarowem go nie sięgnę, nie ma opcji. Poza tym skurczybyk trzyma mnie na muszce – myślę.

– Pistolet wywal!

Ciężko wzdycham i upuszczam broń na ziemię tak, żeby nie utonęła w kwasie „solniaka”. Posłusznie robię to co mi każe, bo niby jaki inny mam wybór? Bandzior doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że to on rozdaje karty. Kałacha z ziemi nie poderwę, bo zanim to zrobię skończę z kulką w bani… no tak, jeszcze musiałbym zmienić magazynek, a takowego przy sobie nie posiadam.

– Teraz wyłaź na brzeg, tylko powoli!

– Niby jak? – udaję głupiego. – Znaczniki muszę wyjąć – w tym momencie kombinuję jak koń pod górę, bo sam nie mam pojęcia co przydatnego mógłbym wygrzebać z plecaka nawet gdyby mi na to pozwolił.

– Ani się waż, pokieruję cię! – woła tamten.

Wzruszam ramionami i idę zgodnie z wykrzykiwanymi z daleka instrukcjami. Przejście przez trasę, którą wytycza mi bandyta, nie sprawia mi żadnych trudności, a wskazówki, które otrzymuję są jasne i zrozumiałe. Jestem przekonany, że nie załatwił mnie do tej pory tylko z obawy, że po strzale upadłbym w kwas i cenne łupy, których się spodziewa, przepadłyby zanim by się do nich dostał. Wyjdę na suchy ląd i wtedy palnie mi w łeb, jestem pewien. Ruchy wykonuję osowiale, potrzebuję chwili, żeby pogodzić się ze swoim losem. Do tej pory wydawało mi się, że jestem gotowy na śmierć, lecz teraz, gdy patrzę jej prosto w oczy, mam ochotę odwrócić wzrok, skulić się i żyć tak długo jak to tylko możliwe, korzystać z każdej danej mi sekundy. Niestety, gdy stawiam kolejny krok znajduję się już na skraju anomalii… Nadszedł czas. Zamykam oczy i oczekuję tego co nieuniknione, żegnam się ze światem. – Do zobaczenia po drugiej stronie, Czech.

– Plecak na ziemię, pojemnik też!

Przez chwilę stoję nieruchomo zaskoczony tym co usłyszałem. Otwieram oczy i gapię się na rabusia jak sroka w gnat.

– Powiedziałem: „rzuć sprzęt”! – wrzeszczy, nieznacznie poprawiając ułożenie broni.

– J-Już… – odpowiadam łamiącym się głosem. Plecak momentalnie ląduje w błocie. Chwytam w ręce pojemnik wypełniony, mało wartościowymi śluzakami i wlepiam w niego swój wzrok. Z bólem serca upuszczam go, wypuszczając tym samym z rąk ostatnią nadzieję na uratowanie mojego przyjaciela. Czuję, jak coś we mnie pęka.

– To twój szczęśliwy dzień, wynoś się stąd!

Odchodzę zrezygnowany, nie mam pojęcia co ze sobą zrobić. Bałem się śmierci, a spotkało mnie coś jeszcze gorszego. Gdy oddziela nas już odpowiednią odległość nieznajomy siada przy moich rzeczach. Moja misja zakończyła się niepowodzeniem… nie mam sprzętu, a od naszego obozowiska oddziela mnie jeszcze kawał Zony, nieprzebytej i niebezpiecznej. Zginę, a nawet jeśli nie to będę musiał spojrzeć Czechowi w twarz i powiedzieć mu o tym co się stało. Bandyta otwiera pojemnik i wysypuje jego zawartość, nagle chwyta karabin i podnosi się.

– Nie ruszaj się! – krzyczy, podbiegając do mnie. Korzystając z okazji, przyglądam się napastnikowi uważniej. Wygląda na dojrzałego, dobrze zbudowanego mężczyznę. Widzę przyciętą nierówno brodę porastającą jego, zeszpeconą paskudnym śladem po oparzeniu, twarz. Blizna w kształcie litery „L” ciągnie się od podbródka aż do łuku brwiowego, zajmując tym samym sporą część twarzy bandyty. Jest w nim coś takiego, co sprawia, że człowiek nie jest w stanie go lekceważyć… jakbym dostrzegał trud, który brutalnie go doświadczył i zahartował. Karabin w rękach oprycha to obiekt westchnień niejednego stalkera – WSS Wintorez.

– Gdzie są artefakty? – pyta, starając się zachować spokój.

– Tam, przecież je wysypałeś – odpowiadam, nie za bardzo rozumiejąc o co mu chodzi.

– To sama drobnica, nic wartościowego – stwierdza poddenerwowanym głosem. Uderza mnie kolbą w brzuch, zginam się w pół i padam na ziemię. – Mów gdzie reszta, bo nie mam nastroju na zabawę w kotka i myszkę – dodaje, przyłożywszy mi lufę karabinu do głowy.

– Nie ma – wyduszam z siebie, próbując złapać oddech. – Mi tylko te śluzaki potrzebne… a jak… jak dla ciebie są bezwartościowe to… to ja je wezmę.

Na twarzy bandziora pojawia się lekkie zakłopotanie, po chwili patrzy na mnie i pyta. – Na co ci one?

– Dla… dla-a przyjaciela – wykrztuszam. – Jest chory, bez nich umrze. Wiem, brzmi to jak najpopularniejsze w Zonie kłamstwo, ale to prawda, przysięgam! – staram się przekonać zbója, patrząc mu prosto w oczy. Ten, niespodziewanie odsunąwszy lufę od mojej twarzy, opiera karabin na swoim barku.

– Wstawaj, wierzę ci – w jego głosie nie wyczuwam żadnych emocji, jest zimny… obojętny, a jednak budzi zaufanie. Podnoszę się powoli, nie wykonując żadnych zbędnych ruchów, gdy staję na nogach jestem w stanie wydusić z siebie tylko jedno pytanie.

– Dlaczego?

– Przez lunetę widziałem, jak mijałeś w anomalii kotleta. Musiałeś go zauważyć, nie było innej opcji – mówi, wskazując palcem na bagno. – Ten artefakt jest wart więcej, niż te wszystkie śluzaki, które zebrałeś. Nie jesteś durniem, widziałem jak radziłeś sobie między anomaliami. Szkoda, że z dzikiem ci tak dobrze nie poszło – kontynuuje, uważnie mi się przyglądając.

– Prawda, nie spodziewałem się go tam – przyznaję. – Zazwyczaj mutanty są w stanie wyczuć anomalie i nawet się do nich nie zbliżają, dziwne.

– Ta – potwierdza, kiwając głową w zadumie. – Dobra, wróć po swoją broń, tylko bez żadnych numerów z pistoletem. – Patrzę na niego zdziwiony i zastanawiam się dlaczego wspomniał tylko o Makarowie. – Do karabinu amunicji nie masz, przecież widzę. Może w plecaku, ale do niego się teraz nie dobierzesz. Ja się zajmę twoimi rzeczami. Idź, ruchy zagęszczaj. Niedługo będzie zmierzchać.

Odwracam się i wracam do „solniaka”, gdy od tyłu dobiega do mnie jeszcze jedna komenda. – I kotleta zgarnij, ja go wezmę – dodaje, odsłaniając ukryty pod płaszczem, przyczepiony do pasa niewielki pojemnik na artefakty. Kilka minut później, dołączam do nieznajomego, który pod moją nieobecność zdążył zająć się moim sprzętem. Śluzaki trafiły z powrotem do zasobnika, a plecak wydaje się tylko nieznacznie wychudzony.

– Wodę ci podkradłem, bo sam niewiele mam.

– Jasne – odpieram. Nie mam zamiaru wszczynać niepotrzebnej awantury, zwłaszcza, że sytuacja i tak jest dość napięta. – To co, ja ci dam kotleta, ty mi oddasz moje graty i każdy pójdzie w swoją stronę?

– Nie – odpowiada, wydarłszy mi z ręki artefakt. – Sam sobie nie poradzisz, dzieciaku. Pomogę ci trochę.

– Dobra – mówię, uznawszy, że w tej sytuacji opór nie ma najmniejszego sensu. – Gąsior jestem, a ty? – pytam, podając nieznajomemu rękę.

– Nieistotne – odpiera. – Zbierajmy się, nocleg musimy znaleźć.


CZĘŚĆ 3:

Skrząca się na czerwono końcówka papierosa, palonego przez strażnika pełniącego wartę przy frontowym wejściu do budynku, jest jedynym jasnym punktem wyróżniającym się na tle nocnej scenerii. Częściowo zasłonięty czarnymi chmurami księżyc rzuca blade światło na sylwetkę niedużej zrujnowanej cerkwi i położony nieopodal niej cmentarz. Odginające się powoli od ziemi źdźbła trawy ponownie zaczynają przysłaniać mi widok, więc niespiesznie wysuwam przed siebie rękę i ugniatam trawę, aby odzyskać pełną widoczność.

Leżę obok mojego niedoszłego oprawcy wśród czarnobylskich gęstwin zaledwie trzysta metrów od innych, nieświadomych naszej obecności ludzi. Na ułamek sekundy okolica rozbłyska, gdy na horyzoncie pojawia się błyskawica. Chwilę później z daleka dociera do nas grzmot. Odwracam się w kierunku mojego towarzysza obserwującego obozowisko przez lunetę karabinu.

– Co robimy? – pytam szeptem. – Niedługo burza do nas dotrze.

Stalker odrywa oko od lunety i spogląda na mnie. – Nie widzę tam znajomych twarzy, cholera wie co to za kolesie – mówi, wzdychając na koniec wypowiedzi. – Ale przed ulewą musimy się schować.

– A co z nimi?

– Sprawdzimy co za jedni. Nie lubię rozlewać ludzkiej krwi bez potrzeby, zresztą, przekonałeś się na własnej skórze.

Obcy miał rację. Kiedy napadł na mnie w pobliżu „solniaka” zrobił wszystko, żeby oszczędzić moje życie, nie rezygnując przy tym z łupu, który ostatecznie okazał się dla niego mocno rozczarowujący. Chłop ma łeb na karku, dokładnie wie co robi.

– Zrobimy tak… – stalker zaczyna objaśniać swój plan, przerywając chwilę milczenia, którą oboje spędziliśmy, pogrążając się we własnych myślach.

Kilka minut później kładę kałacha na ziemi, a sam wstaję i niespiesznie ruszam w kierunku wartownika, trzymając ręce w górze. Ogarniają mnie wątpliwości co do tego czy rzeczywiście mogę ufać swojemu kompanowi, lecz w obecnej sytuacji nie mam innego wyboru. Idę powoli, ostrożnie stawiam krok za krokiem, nie spuszczając wzroku z wejścia do świątyni. Nieznajomy dostrzega mnie dopiero, gdy dzieli nas około sześćdziesięciu metrów. Natychmiast sięga po broń, by być w pełnej gotowości.

– Stać! Kto idzie?! – woła głośno, wyraźnie uprzedzając swoich koleżków przed wizytą nocnego intruza.

Zatrzymuję się, aby nie sprowokować strażnika i odpowiadam. – Stalker, zwyczajny stalker – wyciągam ręce jeszcze wyżej, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości co do mojego pokojowego nastawienia. – Noclegu potrzebuję, może jakoś się dogadamy?

– A nu… pewnie, że tak – odpiera. – E, chłopaki! Chodźcie no tutaj, chabar sam do nas przylazł! – radośnie oznajmia, szczerząc zepsute zęby w paskudnym grymasie. Podnosi broń i zaczyna celować prosto we mnie. Zamieram w bezruchu. Do moich uszu dochodzi jakiś stłumiony dźwięk. Na czole wartownika pojawia się niewielki otwór po kuli, a on sam bezwładnie zwala się na ziemię.

Wyciągam pistolet z kabury i biegnę przed siebie, żeby zniknąć z otwartej przestrzeni i schować się za ścianą cerkwi. – Andrieja ubili, suki! – wydziera się ktoś ze środka, gdy dobiegam do osłony. Przysłuchuję się panującemu w środku harmiderowi, żeby namierzyć pozycje przeciwników. Przechodzę wzdłuż elewacji do okna i zaglądam do środka. We wnętrzu budynku panuje całkowita ciemność. Zapewne bandyci postanowili nie rozpalać ogniska, żeby nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi – no cóż, nie wyszło. Po raz kolejny wychwytuję ledwie słyszalny wystrzał Wintoreza, którego następstwem jest głośne przekleństwo jednego z rabusiów. Bandzior wybiega frontowymi drzwiami, żeby wyszarpać broń z rąk martwego wartownika. Przysiada na chwilę odwrócony do mnie plecami, lecz już nie wstaje. Dziewięciomilimetrowa kula wystrzelona z mojego Makarowa przebija mu głowę. Zabity bandyta zwala się na ciało swojego towarzysza – został jeden. Przez chwilę wydaje mi się, że dostrzegam osłaniającego mnie z zarośli stalkera, lecz moim oczom ukazuje się jedynie krzew, gdy teren rozjaśnia światło pioruna przecinającego silnie zachmurzone niebo. Wchodzę do cerkwi. Przemykam między drewnianymi ławami, starając się zlokalizować przeciwnika. Nagły podmuch wiatru porywa resztki okiennic i uderza nimi o ściany tak mocno, że ze strachu strzelam w kierunku jednej z nich. W następnym momencie rój śrucin przelatuje nad moją głową. Część z nich utyka w oparciu ławy, za którą się skrywam.

– Zabiję cię, ścierwo! Jak psa upie*dolę! – drze się bandzior. Po kolejnym wystrzale śrut uderza w podłogę kilkanaście centymetrów od mojej nogi. – Wyłaź z ukrycia, ku*wo! Zabi… – wrzask momentalnie ustaje. Mija kilka sekund, podejmuję ryzyko i wychylam się. Dostrzegam oprycha dławiącego się własną krwią, pada na ziemię i pluje nią, desperacko starając się złapać powietrze – bezskutecznie. Strzał z karabinu przebił mu szyję i najpewniej uszkodził tętnicę, bo jucha bryzga na wszystkie strony. Mija moment zanim spazmy umierającego bandyty ustają, a przez okno wskakuje znajoma mi postać odziana w ciemnozielony płaszcz i szare spodnie.

– Dzięki za pomoc.

Stalker ściąga z głowy kaptur, skinieniem głowy daje mi do zrozumienia, że to dla niego drobiazg. Staje na środku sali, tuż przed ciałem bandyty, klnie pod nosem i zwraca się w moim kierunku.

– Sztywnych obszukaj i weź cenniejsze rzeczy, potem wywal ich na cmentarz. Nie chcę, żeby mutanty trafiły tutaj po zapachu farby. Ja zajmę się ogniem i ich rzeczami – mówi wskazując na kilka niedużych toreb leżących pod ścianą.

– Jasne – odpowiadam, następnie nachylam się nad ciałem bandyty z rozprutą szyją. Ogarnia mnie obrzydzenie – twarz martwego rabusia zastygła w grymasie cierpienia, którego doświadczył dokonując swojego żywota. Czarna skórzana kurtka umorusana jest świeżą, wciąż wyciekającą z rany postrzałowej, krwią. Pokonuję niechęć i przystępuję do rewizji osobistej truposza. Zaglądam kolejno do wszystkich kieszeni, lecz poza kilkoma loftkami marnej jakości nie znajduję niczego wartościowego. Odpinam zamek i wkładam rękę do wewnętrznej kieszeni kurtki bandyty, dłoń natrafia na zimny w dotyku materiał uformowany w gładki, znajomy kształt. Wyjmuję znalezisko i przyglądam się zdobycznemu PDA. Nieźle, swój straciłem jakiś miesiąc temu, żeby spłacić u handlarza resztę długu za ostatnią dostawę amunicji. Muszę przyznać, że cholernie brakowało mi tego niewdzięcznego ustrojstwa. Później go zresetuję i dostosuję ustawienia pod kątem własnych potrzeb. Podnoszę się z klęczek, rękoma pewnie chwytam rabusia pod pachami i wyciągam jego zwłoki na zewnątrz, w kierunku cmentarza. Podczas wykonywania tej czynności mój wzrok natrafia na szklane oczy bandyty, doświadczam nieprzyjemnego poczucia winy. Stoję tak przez chwilę otoczony nocnym mrokiem, trzymając w rękach martwego człowieka. Mija kilka minut, zwalniam chwyt i upuszczam ciało bandyty na cmentarną glebę. Pierwsze krople deszczu spadają z ciemnego nieba, by rozbić się na setki fragmentów, uderzając o brunatną ziemię. Wzdycham i w milczeniu oddalam się w kierunku cerkwi, trzeba przytargać jeszcze dwóch.

Zwłoki ostatniego z bandytów lądują w błocie, podnoszę się i spoglądam w kierunku świątyni. Przez strugi padającego deszczu dostrzegam jasny blask bijący z wnętrza budynku, pospiesznie zmierzam do środka co krok zatapiając podeszwy buciorów w lepkim błocie. Gdy przechodzę przez próg dostrzegam stalkera wylewającego zawartość szklanej butelki na posadzkę zapaskudzoną krwią jednego z rabusiów, mocna woń alkoholu uderza mnie w nozdrza. Mężczyzna z blizną na twarzy zerka w moją stronę.

– Nie chciałbyś pić tego gówna, uwierz mi. Zapach krwi trzeba zamaskować choć odrobinę, żeby zmniejszyć szansę na to, że jakiś mutant wyłapie tę woń – mówi, zapewne dostrzegając w moich oczach żal spowodowany rozlewaniem gorzałki, której tak chętnie bym się teraz napił.

– Jak trzeba, to trzeba – odpowiadam zrezygnowanym głosem.

Siadam przy buchającym płomieniami ognisku i wyciągam w jego kierunku zmarznięte ręce. Na zewnątrz rozległ się donośny grzmot.

– Wyrobiliśmy się na ostatnią chwilę. Przynajmniej będziemy spać w suchym miejscu – mówi siadając naprzeciwko mnie. Zbłąkana kropla wody spada mu na nos, wpadłszy przez szczelinę w dachu. – Względnie, względnie suchym – dodaje po chwili namysłu. – Co tamtym wygrzebałeś?

– Niewiele – odpowiadam przygnębionym głosem, wyciągając po kolei z torby wszystkie łupy. – Dwa pistolety – rozładowany GSz-18 i Fort 12 w kiepskim stanie, do tego drugiego dwa magazynki dziewięciomilimetrowych nabojów Makarowa, łącznie siedemnaście sztuk. Bandaż elastyczny, chyba nieużywany albo bardzo dobrze doczyszczony. Pięć sztuk amunicji śrutowej, dolna półka. No i do kompletu dubeltówka TOZ-34.

– Żadnych PDA?

– Tylko jeden – nieśmiało przyznaję – ale swojego nie mam, więc pomyślałem, że…

– Zatrzymaj, strzelbę i pestki też. Reszta dla mnie – broń i zawartość plecaków.

– Co w nich było? – pytam odruchowo.

– Nie interesuj się, masz swoje graty! – odpiera całkowicie zmienionym tonem. Zamiast obojętnej, pozbawionego uczuć zbywającej odpowiedzi po pomieszczeniu rozległa się nerwowa przestroga. Nastała cisza. Niespiesznie przekładam amunicję pistoletową do własnych magazynków, co chwila spoglądając na zadumaną twarz stalkera. Później zabieram się za zdobycznego PDA. Pstrykam włącznikiem, urządzenie wytwarza delikatną wibrację, ekran podręcznego komputera zapala się. Brak zabezpieczeń, całe szczęście – nie znam się na łamaniu tych cholernych haseł. Bateria naładowana w sześćdziesięciu trzech procentach, całkiem nieźle. Na głównym ekranie wyświetla się mapa z naszym aktualnym położeniem – dobrze – myślę, sygnał satelitarny działa. Wchodzę w główne menu, wybieram ustawienia, a następnie włączam resetowanie urządzenia.

„Wykonuję żądane polecenie. Operacja może zająć kilka minut, proszę nie wyłączać urządzenia.” – wyświetla się na ekranie komputera. – Blin, no nic – trzeba poczekać. – Sięgam z plecaka plastikową butelkę i upijam z niej kilka łyków wody. Kątem oka dostrzegam, że mój kompan wpatruje się w ogień, przerzucając w rękach jakiś mały przedmiot. Nadal siedzimy w milczeniu. Wsłuchuję się w hulający wiatr i deszcz uderzający o próchniejące dachowe deski. Po upływie kilku minut hałaśliwy sygnał dźwiękowy obwieszcza zakończenie procedury resetowania urządzenia. Palmtop ponownie absorbuje całą moją uwagę. Wprowadzam swoją ksywkę, podpinam się do sieci globalnej – łapię sygnał GPS, aktualna data i godzina ustawia się automatycznie. Zmniejszam jasność ekranu, bo domyślny poziom jest zdecydowanie zbyt wysoki, przez co zżera baterię bez opamiętania. Z daleka, przez odgłosy ulewy, do naszych uszu dochodzi przenikliwy skowyt. Podrywam się z miejsca i patrzę na zewnątrz przez okiennice, które do złudzenia przypominają mi puste oczodoły.

– Prześpij się, wezmę pierwszą wartę.

Nawet nie mam zamiaru protestować, jestem wykończony. Kładę się na podłodze obok ogniska, kończę personalizować swój nowiutki PDA. Przegryzam jeszcze kilka sucharów, które wyciągnąłem z plecaka, układam na nim swoją głowę i zamykam oczy. Wyczuwam zapach mocnego alkoholu zmieszanego z dymem unoszącym się z ogniska. Momentalnie zasypiam.


Proszę o zgłaszanie wszelkich błędów gramatycznych, fragmentów, które waszym zdaniem, są nielogiczne i/lub pozostawienie swojej opinii. Z góry dzięki. :E
Ostatnio edytowany przez Czipi 17 Lut 2015, 19:03, edytowano w sumie 7 razy
Najlepsza gra przygodowa, nie ściemniam ->Image

Za ten post Czipi otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Cromm Cruac, Mito, Imienny.
Awatar użytkownika
Czipi
Tropiciel

Posty: 357
Dołączenie: 27 Paź 2009, 20:57
Ostatnio był: 28 Paź 2024, 09:50
Miejscowość: Gdańsk
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 51

Reklamy Google

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Mito w 14 Lis 2014, 02:18

Generalnie, dość ciekawie się zaczyna. Może fabuła nie jest o heroicznych czynach, lecz o zwykłym życiu stalkera, ale mimo tego początek jest dla mnie interesujący. Błędów ortograficznych lub gramatycznych na moje oko niet.

Chociaż mógłbym się doczepić do interpunkcji w pewnych miejscach. Uważam, że:
wpadają docierające z zewnątrz, promienie słoneczne towarzyszące wschodzącemu słońcu.

- ten przecinek powinien zostać przesunięty za "słoneczne",
Zimny wiatr podrywa, zalegające na ziemi zaschnięte liście

- można przeprowadzić tu niewielką reorganizację zdania, żeby ten przecinek lepiej się wpasował,
Ponadto zaczyna brakować nam zarówno jedzenia jak i innego niezbędnego do przetrwania w Zonie wyposażenia,

- mógłby tu być przecinek przed "jak",
– Gówno prawda Czech.

- przed Czechem też. :caleb:

Czekam na dalsze części, bo wydaje mi się, że się to opowiadanie bardzo miło czytać ;).
Spolszczenie do Misery: The Armed Zone (Ja & Imienny)
Ciekawe kiedy ilość moich kozaczków przekroczy moje IQ Image

Za ten post Mito otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Czipi.
Awatar użytkownika
Mito
Legenda

Posty: 1007
Dołączenie: 17 Sie 2014, 21:21
Ostatnio był: 29 Mar 2019, 02:46
Kozaki: 271

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Cromm Cruac w 14 Lis 2014, 02:28

Czipi napisał(a):wyrwało mnie z objęć błogiego snu. Otwieram oczy i przecieram...

Czipi napisał(a):– Jak się spało? – pytam, [...]. Skórę miał bladą, [...], tylko twarz sprawiała...

Przede wszystkim musisz się zdecydować, jakiego czasu używać. Albo opowiadasz o tym co działo się kiedyś (przeszły) albo co właśnie ma miejsce (teraźniejszy). Mi akurat pasowałby tu ten drugi, bo daje wrażenie uczestnictwa.
Image

"Twoja opowieść mnie znudziła albowiem nie była o mnie" - Król Julian

Za ten post Cromm Cruac otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Czipi.
Awatar użytkownika
Cromm Cruac
Modder

Posty: 2542
Dołączenie: 22 Sty 2010, 19:01
Ostatnio był: 26 Paź 2024, 20:55
Miejscowość: Londyn / Bielsko-Biała
Kozaki: 1077

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Czipi w 14 Lis 2014, 11:06

@Cromm Cruac: Całe opowiadanie piszę w czasie teraźniejszym. Czasem tylko, gdy piszę i przez przypadek wcisnę gdzieś czasownik w czasie przeszłym, to z automtatu zaczynam pisać dalej w tym samym czasie. Potem to oczywiście poprawiam, ale gafy w pierwszym zdaniu nie zauważyłem. Dzięki za spostrzegawczość, już poprawione. :E

@Mito: Fabuła całego opowiadania nie będzie taka oczywista, jak mogłoby się na początku wydawać. ;) To efekt zamierzony, więc ciesze się, że zadziałał tak jak przypuszczałem.:E
Najlepsza gra przygodowa, nie ściemniam ->Image
Awatar użytkownika
Czipi
Tropiciel

Posty: 357
Dołączenie: 27 Paź 2009, 20:57
Ostatnio był: 28 Paź 2024, 09:50
Miejscowość: Gdańsk
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 51

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Cromm Cruac w 14 Lis 2014, 14:49

@Czipi, ja nie mówię tylko o pierwszym zdaniu ale o całości. Co chwilę zmieniasz czas, w którym opowiadasz.
Poprawiłem początek ale dalej musisz sam to zrobić.
Czipi napisał(a):Dochodzące do moich uszu, stłumione kasłanie, wyrywa mnie z objęć [...] do którego zawczasu wepchnęliśmy [tu akurat przeszły jest OK, bo to się stało przed tym co właśnie się dzieje] wszystkie zbędne, znalezione w domku graty, [...]Czech nie jest tak młody jak ja, ma pod czterdziestkę, a do najzdrowszych też się niestety nie zalicza. Od dłuższego czasu nęka go dziwna przypadłość, z której leczeniem jakoś sobie nie radzimy. Ksywkę dostał [znowu OK bo dostał już wcześniej] ode mnie ze względu na swoje pochodzenie, bo jest pierwszym i jedynym, byłym obywatelem tego kraju, na którego trafiłem w Zonie.

– Jak się spało? – pytam, rzuciwszy okiem na swojego towarzysza. Skórę ma bladą, jak zawsze, gdy jakieś choróbsko dopada człowieka, tylko twarz sprawia niepokojące wrażenie nadzwyczaj znużonej codziennym życiem.

– Głupi jesteś, jeśli jeszcze się nie domyśliłeś. – chrypi, tłumiąc w rękawie kolejny atak kaszlu. – Prawie w ogóle nie spałem… chyba mam gorączkę, do tego nocą dręczyły mnie koszmary.
Image

"Twoja opowieść mnie znudziła albowiem nie była o mnie" - Król Julian
Awatar użytkownika
Cromm Cruac
Modder

Posty: 2542
Dołączenie: 22 Sty 2010, 19:01
Ostatnio był: 26 Paź 2024, 20:55
Miejscowość: Londyn / Bielsko-Biała
Kozaki: 1077

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Czipi w 14 Lis 2014, 16:54

Aż mi głupio... nie wiem jakim cudem to przeoczyłem. :facepalm:

W dzisiejszej partii tekstu ani razu nie walnąłem takiej gafy, ciekawa sprawa.
Najlepsza gra przygodowa, nie ściemniam ->Image
Awatar użytkownika
Czipi
Tropiciel

Posty: 357
Dołączenie: 27 Paź 2009, 20:57
Ostatnio był: 28 Paź 2024, 09:50
Miejscowość: Gdańsk
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 51

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Red Liquishert w 14 Lis 2014, 17:09

Strugaccy też mieszali czas przeszły z teraźniejszym, tyle że z wyraźną premedytacją i całymi akapitami, taki Wroczek w ogóle 3 z 1 osobą mieszał. Kwestia stylu.
Opek fajny, tylko mocno Gołkowskim inspirowany, jedzie jego stylem.
Bydlę z pana, panie Red
Awatar użytkownika
Red Liquishert
Łowca

Posty: 418
Dołączenie: 07 Sty 2010, 16:13
Ostatnio był: 16 Gru 2021, 16:32
Miejscowość: Chuj wie, Polska Ź
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Akm 74/2
Kozaki: 167

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Czipi w 16 Lis 2014, 20:35

@Red Shoahert: Może. Zawsze jak pokazuję swoje teksty znajomym to mówią, że czuć w nich mnie i moją osobowość. To chyba ważniejsze niż to, czy przypomina twórczość innego autora, czy też nie.

Prypeć-kabanami rzucać nie będę, spokojnie. :caleb:

Co do mieszania czasów - tak to jest jak się pisze po nieprzespanych nocach. To co napisałem dzisiaj nie zawiera żadnego błędu, który by na tym polegał. Miejmy nadzieję, że taka passa będzie trwać dłużej. :)

EDIT:
@Cromm Cruac: Wkleiłem do pierwszego posta ten sam fragment po przeprowadzeniu poprawek. Daj znać, jeśli wychwycisz jeszcze jakiś błąd. :wódka:
Ostatnio edytowany przez Czipi, 17 Lis 2014, 20:06, edytowano w sumie 1 raz
Najlepsza gra przygodowa, nie ściemniam ->Image
Awatar użytkownika
Czipi
Tropiciel

Posty: 357
Dołączenie: 27 Paź 2009, 20:57
Ostatnio był: 28 Paź 2024, 09:50
Miejscowość: Gdańsk
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 51

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Mito w 17 Lis 2014, 19:37

No, fajnie. Jest co czytać :D
Póki co, mogę pochwalić, że dalej miło się czyta... Ostatnio się dość dużo opowiadań pojawia, ale niewiele trzyma dość wysoki poziom.
Jedyne, co mi niemal wypala oczy, to Twoja tendencja do wpychania zbędnych przecinków i wtrąceń gdzie popadnie, np.
Droga do ostatniego artefaktu wiedzie przez kilka, wystających ponad poziomem wody, wysepek,

Tutaj na przykład można dla lepszej czytelności przesunąć słowo "wysepek", usuwając przy okazji przecinek:
Droga do ostatniego artefaktu wiedzie przez kilka wysepek, wystających ponad poziomem wody,

Czyż nie brzmi to lepiej? Zdarza Ci się to znaaacznie częściej...
We wnętrzu anomalii, bezpiecznie przemieszczać się można, wykorzystując do tego celu

Przez ułamek sekundy mam nadzieję, że mutant zawróci, jednak znika ona, gdy bestia wpada do bagna i, nie wytracając szybkości, zaczyna szarżować prosto na mnie. Świadomy niebezpieczeństwa, natychmiast sięgam po, zawieszonego na ramieniu, kałasznikowa. Nagle, wszystko zwalnia. Patrzę na, pędzącego w moim kierunku, oszalałego zwierza. Widzę, jak, rozchlapywane przez niego, strugi kwasu wypalają brunatną szczecinę porastającą jego muskularne ciało.

Zaskoczony tym co usłyszałem, przez chwilę stoję nieruchomo i, otworzywszy oczy, gapię się na rabusia jak sroka w gnat.

Na ułamek sekundy rodzi się we mnie przeczucie, że mutantem powoduje coś innego niż, żywiona do wszystkiego co żywe i obce, zaślepiona furia,

Mutantem powoduje? Chyba kieruje.


Poza tym:
a przyrządy celownicze zrównują się w chwili, gdy majaczy za nimi sylwetka czarnobylskiego kabana.

Miałeś nas nie straszyć Prypeć - kabanami :caleb: .
W miejscach uderzenia pojawiają się małe dziurki, z których wyciekają stróżki, zlepiającej sierść, ciemnobordowej juchy.

Tutaj "małe dziurki" bym czymś zastąpił, to brzmi jakoś tak dziwnie.
http://sjp.pl/str%F3%BFka
Pięknie blyat, pięknie.

A blaadź :caleb:
– Sprzęt na ziemie powiedziałem! – wrzeszczy, szczęknąwszy demonstracyjnie zamkiem.

Brak ogonka. Poza tym, szczękać to zębami można. I jeżeli dość dobrze się znam na broni palnej, to właściwie spowodowałby wyrzucenie naboju z komory i załadowanie następnego... Ja tu bym po prostu inny gest zastosował.


Tak czy siak - Czekam na dalsze ;).
Spolszczenie do Misery: The Armed Zone (Ja & Imienny)
Ciekawe kiedy ilość moich kozaczków przekroczy moje IQ Image
Awatar użytkownika
Mito
Legenda

Posty: 1007
Dołączenie: 17 Sie 2014, 21:21
Ostatnio był: 29 Mar 2019, 02:46
Kozaki: 271

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Czipi w 17 Lut 2015, 19:04

EDIT: Teraz powinno być lepiej! ;)

Treść została zaktualizowana kilka minut przed twoim komentarzem. Większość wymienionych i niewymienionych błędów zdążyłem już poprawić, ale wyłapałeś też kilka nowych. :)

Mito napisał(a):Miałeś nas nie straszyć Prypeć - kabanami :caleb: .


Wybacz, ale miałem za dużo powtórzeń. Poza tym "kaban" to z rosyjskiego "dzik", a na "bladź" zamiast "ku*wa" nie narzekałeś. :E

Mito napisał(a):Tutaj "małe dziurki" bym czymś zastąpił, to brzmi jakoś tak dziwnie.


Nie wiem z czym ci się to skojarzyło, ale nie wnikam. Coś wymyślę. :D

Jednak cieszę się, że twoim zdaniem trzyma poziom. Sceny walki to moja słaba strona, a mimo to staram się ich nie unikać, żeby wypracować jakiś pasujący mi styl i nabrać trochę doświadczenia. Z tej kategorii do końca opowiadania jeszcze coś się przewinie. ;)
Ostatnio edytowany przez Czipi, 18 Lut 2015, 11:33, edytowano w sumie 1 raz
Najlepsza gra przygodowa, nie ściemniam ->Image
Awatar użytkownika
Czipi
Tropiciel

Posty: 357
Dołączenie: 27 Paź 2009, 20:57
Ostatnio był: 28 Paź 2024, 09:50
Miejscowość: Gdańsk
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 51

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez slawek73 w 17 Lut 2015, 19:27

Czipi, nie przejmuj się, sceny walki to słaba strona wszystkich nas ;) Jakbyś ich nie opisał - będzie dobrze, bo my i tak nie możemy tego z rzeczywistością skonfrontować ;)
Awatar użytkownika
slawek73
Stalker

Posty: 189
Dołączenie: 19 Maj 2014, 18:55
Ostatnio był: 07 Lut 2019, 17:26
Miejscowość: Lublin
Frakcja: Samotnicy
Kozaki: 32

Re: "Opiekun" by Niedźwiedź

Postprzez Czipi w 17 Lut 2015, 19:51

No, no. Potem biega taki z dwoma pistoletami w rękach i salta robi, strzelając do snorków. Czytałem gorzej napisane sceny walki i uwierz mi, że można je skonfrontować z rzeczywistością, a jeśli nie z nią, to z własnymi odczuciami i w większości przypadków to wystarczy. :E

Lepiej przeczytaj i powiedz co myślisz na temat całości, bo to mnie najbardziej interesuje. ;)
Najlepsza gra przygodowa, nie ściemniam ->Image
Awatar użytkownika
Czipi
Tropiciel

Posty: 357
Dołączenie: 27 Paź 2009, 20:57
Ostatnio był: 28 Paź 2024, 09:50
Miejscowość: Gdańsk
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 51

Następna

Powróć do O-powieści w odcinkach

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 3 gości