Meeshowy Wisielec

Konkursy, rankingi, ogłoszenia parafialne.

Moderator: Realkriss

Meeshowy Wisielec

Postprzez Meesh w 04 Kwi 2013, 11:12

No to i ja się dołączę do inwazji wiszących trupów

:

Wątpię, by był tu jeszcze ktokolwiek żywy.
Jest to jedyna myśl, jaka kołacze mi się po głowie, gdy podchodzę do zabudowań starej fabryki. Nieludzko boli mnie noga, poszarpana przez tego dziwacznego psa bez oczu; piecze i swędzi poparzone ramię, nawet teraz jeszcze czuję zapach stopionego ortalionu kurtki i zwęglonego ciała. Nie jadłem już chyba… nie jestem nawet pewien. Dwa dni? trzy? Czas utracił znaczenie, momenty rozciągają się w nieskończoność. Droga przez świat po Apokalipsie jest jedynym, co mi pozostało.
Zaczęło się… zaczęło się chyba wtedy, kiedy skończyła się cała reszta. To był ostatni dzień normalnego świata.
*
Czarnobyl, noc z 11 na 12 kwietnia 2006. Kilka dni wcześniej.
- Dobranoc, Maria Iwanowna.
- Dobranoc, Pawieł Antonowicz. – Mariuszka uśmiecha się do mnie zalotnie, puszcza jeszcze całusa i zamyka drzwi. Wzdycham sobie, przeciągam się, aż trzeszczą kości, rozglądam w lewo i prawo po ciemnym korytarzu hoteliku pracowniczego. Pora do siebie… Jakaś fotokomórka wychwytuje mój ruch, zapala się sekcja migotliwych świetlówek pod sufitem. Wygrzebuję w kieszeni kluczyk z pękatym brelokiem w kształcie gruszki, schodzę na swoje piętro, otwieram drzwi, zapalam światło, rzucam się tak, jak jestem, na łóżko. Nie chce mi się rozbierać ani myć, i tak za kilka godzin trzeba wstać, autobus odchodzi przed siódmą… Jeszcze cztery dni i koniec zmiany, można będzie wrócić do siebie, do Charkowa, znowu wyczekać swoje i po raz kolejny załapać się na zmianę w Strefie. Średnia to przyjemność – łazić po starych, śmierdzących domach, mierzyć tło promieniowania i przy okazji tracić zdrowie, ale płacą lepiej, niż dałoby się zarobić w laboratoriach przy sprawdzaniu jogurtów, no i prestiż w końcu… „Jestem likwidatorem, pracuję w Strefie” – to zawsze robi wrażenie, laski na to lecą. Nawet tutaj, w hoteliku pracowniczym Instytutu w samym Czarnobylu, dobra gadka może pomóc człowiekowi wyrwać fajne towarzystwo… A w końcu Mariuszka to niezła babka, widzę przecież, jak się reszta za nią ogląda, a ona z każdym pogada, nawet poflirtować i zatańczyć potrafi, ale na noc tylko mnie do siebie wpuszcza.
Czuję nagle przemożną chęć napicia się zimnego piwa. Nie tego ciepłego syfu, który stoi na tandetnej szafce, ale chłodnego piwa z butelki pachnącej piwnicą, żeby aż się rosa osadzała na szkle… Spuszczam nogi na ziemię, zapalam światło, wzuwam buty i idę na dół, do składziku.
Wsuwam rękę w szczelinę przy framudze… jest! Witia zawsze tam klucz chowa, myśli, że nikt się nie domyśla. A ja się jednak domyślam… Otwieram drzwi, przyświecając sobie latarką, wślizguję się do loszku. Wybieram na chybił-trafił, zdejmuję dwie skrzynki z wierzchu, wyciągam przyjemnie chłodną butelkę. Otwieram o metalowe okucie regału, kapsel odskakuje w ciemność z przyjemnym dla ucha „pst”, pociągam łyka pysznego „Abałonia”. Mmmm… to jest życie.
Z zewnątrz rozlega się dźwięk, niczym basowe uderzenie gromu. Odrywam się od butelki, patrzę w nieduże, zakratowane okienko, za którym ciemna noc zaczyna nalewać się szkarłatem, potem czerwienią, przechodzącą w pomarańcz i w końcu rozjarzającą się wściekłą bielą. Chcę wybiec, ale nogi mam jak z waty. Opieram się o stół, ręka odmawia mi posłuszeństwa, lecę na podłogę, butelka z trzaskiem rozlatuje się na kawałki, czuję, jak głowę ściskają mi stalowe kleszcze, a oczy próbują wyskoczyć z oczodołów. Żołądek skręca się supłem, kręgosłup wykrzywia w pałąk, chcę wrzasnąć, ale język przeszkadza mi nabrać tchu. Nie wiem, co jest dalej, bo lecę w dół, w ciemność.
Spadam.
*
Gdy daję radę wyczołgać się z piwniczki i wyjść na górę, nie wierzę własnym oczom.
Widzę przed sobą korytarz hoteliku, który zamienił się w skąpaną w migającym świetle lamp krainę jak z delirycznych obrazów średniowiecznego malarza skądś z Zachodu, które oglądałem kiedyś w czarno-białym albumie… ale to jest naprawdę.
Hol pełen jest ciał – ciał, w których daję radę jakoś rozpoznać kolegów i znajomych, ludzi, z którymi wczoraj jeszcze jedliśmy w stołówce kolację i śmieliśmy z politycznego kabaretu o Juszczence i Tymoszenko. Leżą tak, jak dali radę wybiec z pokojów, w piżamach, niektórzy boso, inni w kapciach albo butach na bose stopy; konwulsyjnie wykrzywione palce, usta, na których zastygła krwawa piana, twarze pokryte ranami po paznokciach, które musiały w przedśmiertnych drgawkach szarpać ubrania i ciało…
„Gaz!” – przelatuje mi przez głowę myśl. – „Rosjanie zaatakowali!”.
Wychodzę na chwiejnych nogach na dwór, gdzie w pierwszych promieniach krwawego świtu wstaje dzień nad światem, który właśnie się skończył.
Ognie, niczym z szybów naftowych, z rykiem tryskają z asfaltu w pokryte ołowianymi chmurami niebo. Widzę samochód, który wygląda, jakby nadepnęła go stopa giganta – cały środek maszyny wgiął się, niczym puszka po energetyku, przód i tył sterczą nienaturalnie ku górze. Przedziwny wir powietrza kręci na placu przede mną karuzelą z krwawych ochłapów, wśród których wydaje mi się, że widzę ludzką rękę. Budynek Instytutu wygląda jak po ostrzale rakietowym – potężne dziury zieją w ścianach i suficie, ale nigdzie nie widzę śladów rozrzuconego gruzu. W powietrzu wisi zapach siarki i ozonu, spalonych włosów i topiącej się gumy.
- Paaaaa….. weeee… - słyszę zza siebie ni to jęk, ni to westchnienie. Podskakuję, obracam się, widzę - -
- Paaaaeeeee… - wydaje mi się, że poznaję sylwetkę, która potykając się brnie ku mnie korytarzem. Te uda i nogi, kształtna szyja… a potem coś, co kiedyś było Mariuszką, wchodzi w krąg światła pod oderwaną od sufitu świetlówką. Chcę krzyknąć, ale krzyk więźnie mi w gardle, wydaję z siebie tylko zduszony pisk. Patrzę na coś, co kiedyś było ludzką twarzą, dopóki wicher fali uderzeniowej nie zdarł z niej skóry aż do kości. Chyba wyglądała przez okno, musiała zasłonić się ręką… Oczy i poziomy fragment skóry pozostały prawie że nienaruszone, poza tym, że gałki przyjęły konsystencję jajek na twardo, a skóra pomarszczyła się i popękała, tworząc skomplikowaną mozaikę węgla i mięsa.
- Aaaaaeeeeeeł… - jęczy to coś, wyciągając ku mnie ręce. Nie może mnie widzieć, a jednak wie, że tu jestem i że to ja… wymiotuję, upadam na kolana, rzygając sobie na ręce żółcią, a potem podrywam się do biegu.
Biegnę na oślep przed siebie, mijając wypalone domy i skacząc przez rozpadliny w asfalcie. Przelatują obok mnie gejzery ognia i kałuże wyładowań elektrycznych, powietrzne wiry i pulsujące kule rozprężającego się z trzaskiem powietrza.
Biegnę, aż płuca palą mnie żywym ogniem, a żyłami zaczyna płynąć kwas akumulatorowy. Biegnę, aż robi mi się ciemno przed oczami. Biegnę, aż nogi odmawiają mi posłuszeństwa, aż walę się bez czucia na ziemię.
*
Wyglądam ostrożnie na pozornie pustą ulicę. Żywe trupy kręcą się bez celu dalej, przy sklepiku… rozpoznaję chyba Artjoma Wasilicza, starszego cechu konstruktorsko-inżynierskiego. Tak, to on – tyle tylko, że teraz ma twarz uwalaną krwią, a z otwartych ust zwisają mu kawałki mięsa. Ludzkiego mięsa.
Przemykam się do domu po drugiej stronie, modląc się, żeby mnie nie spostrzegli. Ostrzegawcza tabliczka o promieniowaniu zdaje się być teraz najmniejszym z moich problemów… nigdy nie zapuszczałem się do starej części Czarnobyla, a teraz nagle okazuje się, że tędy właśnie przyszło mi iść. Straszliwa ironia losu, nie ma co – przeżyć koniec świata tylko po to, by wiecznie uciekać…
Nie mam pojęcia, co się stało. Rozważałem już najprzeróżniejsze warianty – wojnę nuklearną, atak gazowy, wybuch epidemii, nagłą falę hiperaktywności słonecznej – ale żaden z nich nie wytrzymuje konfrontacji z otaczającym mnie światem. To, co mnie otacza, nie poddaje się żadnej logice, żadnym wytłumaczeniom. „Apokalipsa” – dźwięczy w głowie słowo. Czarnobyl - przecież to miasto wzięło swą nazwę od popularnej tu rośliny polnej o tej samej nazwie, znanej lepiej jako bylica pospolita, czyli piołun… „Trzeci anioł zatrąbił, i opadła z nieba wielka chmura, promieniująca niczym pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód; a imię gwiazdy zowie się Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie” – Apokalipsa św. Jana, bodajże 8 rozdział, wedle tłumaczenia zaproponowanego przez Elenę Fiłatową. Kiedyś zdawało mi się to szalone, ale teraz…
Muszę się stąd wydostać.
*
Nie mogę zasnąć.
Biegłem, pełzłem, skradałem się, czołgałem i szedłem przecież cały dzień, a nie mogę zasnąć. Napompowany adrenaliną organizm po prostu odmawia posłuszeństwa, jestem gotów do skoku na każdy, najmniejszy nawet szelest. Zdarte do krwi łokcie i kolana dałem radę obwiązać jakimiś szmatami, narzuciłem się zdartą z trupa ortalionową kurtką, gdy chłód kwietniowego dnia dał mi się we znaki. Wyglądam przez potłuczoną szybę okna na krajobraz świata, który teraz bardziej przypomina Dziewiąty Krąg Piekieł.
Pułapki jarzą się i lśnią odcieniami neonowego błękitu, jadowitej zieleni i ognistych czerwieni. Słupy ognia co i rusz wykwitają w ciemnościach, rozświetlając noc bez księżyca i gwiazd upiornym blaskiem. Ktoś krzyczy rozdzierająco – krzyczy tak strasznie, przejmująco, aż szpik ścina się w kościach. Przerywa tylko po to, żeby zaczerpnąć tchu, i krzyczy dalej, napełniając i bez tego przerażającą noc cierpieniem. Zastanawiam się, czy to w ogóle człowiek, czy może już nie… życzę mu tego drugiego.
Wyciągam z reklamówki kawałek chleba, który dałem radę znaleźć we wraku samochodu, wciąż dymiącego w rowie. Było go tam więcej, ale ja wziąłem tylko ten jeden bochenek, tylko na tyle starczyło mi odwagi… pachnie stopionym plastikiem i dymem z benzyny, ale to nic. Zjadam go małymi kęsami, żując dokładnie i czekając, aż ślina rozmiękczy pozbawioną smaku watę.
Na północy płonie krwawa łuna nad masywem Elektrowni.
*
Idę już drugi dzień. Nadzieja chyba zdążyła już we mnie zgasnąć, a może nie miałem jej ani przez chwilę… Nie wiem. Chyba nie myślę, nie zastanawiam się nad swoim losem, bo wtedy musiałbym oszaleć. Po prostu idę przed siebie, pchany przerażeniem wynikłym z tego, co już widziałem, i łudzący się nadzieją na to, że przede mną będzie cokolwiek innego.
Poprawiam szelki turystycznego plecaka, w którym niosę swój największy skarb – trzy butelki wody mineralnej i konserwę mięsną z samochodu zaopatrzeniowego. Z szoferki wygrzebałem też zalaną krwią mapę okolic Kijowa, więc wiem, w którym kierunku iść… o ile kierunki mają tu jakiekolwiek znaczenie.
Myślałem, że znam Strefę, że zdążyłem przez te osiem miesięcy pracy w delegacjach poznać jej drogi i zakamarki, że posiadłem jej tajemnice.
Myliłem się.
Strefy już nie ma, a na jej miejsce przyszło coś zupełnie innego, zupełnie nowego i całkowicie niezrozumiałego, wymykającego się jakimkolwiek definicjom i prawom nauki – nauki takiej, jaką ją znaliśmy. Widziałem tu kałuże kwasu i gejzery lodu, patrzyłem, jak miniaturowe czarne dziury kawałek po kawałku, cegła po cegle wsysają w siebie domy, obserwowałem stojące w miejscu pioruny kuliste, gotowe przy najmniejszym zakłóceniu eksplodować feerią wyładowań, spopielając wszystko w swoim zasięgu.
Może umarłem, a to jest Piekło?
Idę. Idę, bo nic innego mi nie pozostało.
*
Wtulam się w zimną, ceglaną ścianę, modląc się, żeby mnie nie zauważyły. Staram się nie poruszać i nie oddychać, nawet nie myśleć. Niemalże czuję, jak węszą i rozglądają się dokoła, mając nadzieję uchwycić najsłabszą chociażby nutkę mojego zapachu.
A potem słyszę oddalający się szelest liści i wiem, że mogę odetchnąć. Wyglądam ostrożnie za framugę, gotów w każdej chwili rzucić się do ucieczki… nie ma ich. Nie wiem, czym były te… istoty, ale wiem, co potrafią zrobić z jeszcze żywym człowiekiem. Wiem, bo widziałem je, jak pożerają trupa.
Na wojskowego natknąłem się w ruinach opuszczonej po Katastrofie wioski – nie mam pojęcia nawet, której. Nie będę ukrywał, że ściągnęły mnie tu odgłosy strzałów… ale przybyłem już za późno.
Leżał na środku zarośniętej drogi w kałuży własnej krwi, a te małe potwory wywlekały z niego wnętrzności. Nie żył już na pewno… taką mam nadzieję. Patrząc na to, jak rzucały się na jeszcze ciepłego trupa, rwąc zębami jak sztylety i małymi pazurkami ciało, byłem wdzięczny losowi, że nie przyszedłem tu pierwszy.
Musiałem się poruszyć, albo inaczej zdradzić swoją obecność, bo nagle całe stado – kilkanaście sztuk – jak na komendę ruszyło w moją stronę. Ledwie zdążyłem ukryć się za załomem ruin stojącego opodal domku… a teraz one sobie poszły, a resztka wojskowego została.
Podchodzę ostrożnie do zmasakrowanego ciała – w miarę całe są tylko stopy w ciężkich butach i głowa pod hełmem, reszta to krwawa miazga i strzępy ciała. Obok niego leży AKM, cały zawalany krwią i fragmentami tkanki… drżącymi rękami, czując, jak żołądek podchodzi mi do gardła, sięgam i próbuję odpiąć kaburę przy pasku. Zaciskam zęby, czując, jak ślinotok wypełnia mi usta lepką flegmą, powstrzymuję torsje i wyszarpuję Makarowa. Żadna to broń, słaba i nijaka, pamiętam jeszcze z wojska, ale nagle czuję się o wiele silniejszy i pewny siebie. Gdyby tak mieć jeszcze nóż!...
Ruszam dalej.
*
Ostrożnie podchodzę do przedziwnego tworu, leżącego w trawie. Wygląda jak barwiony skrzep żywicy epoksydowej, ale jak gdyby lśniący własnym, wewnętrznym blaskiem… rzucam zapobiegawczo kilkoma kamieniami, odskakując, gdy tylko uderzają w skorupę dziwnie lekkiego przedmiotu, który zdaje się podrygiwać w strugach zimnego deszczu. Nie dzieje się nic… rzucam jeszcze szyszką nad nim, aby sprawdzić, czy nie ma tam „wirów” ani „zasysaczek”, w końcu odważam się podejść bliżej.
Lśnienie zalewa mi twarz, zdaje się wypełniać oczy i przesączać głębiej, aż pod czaszkę, niosąc ze sobą obietnicę ciepła i spokoju. Nie bardzo kontrolując własne reakcje, wyciągam ręce i podnoszę przedziwny twór natury, albo i nie-natury… Jest lekki i ciężki zarazem, mam wrażenie, że place delikatnie zapadając mi się w porowatą strukturę.
- Mój piękny… - szepczę, przytulając się policzkiem do znaleziska, które jeszcze chwilę temu było niczyje, a teraz jest moje. Chowam go głęboko, na samo dno plecaka… czuję, jak grzeje mi plecy, gdy idę skrajem drogi na północ.
*
Dyszę ciężko, spluwam gęstą śliną. Pistolet dymi mi w ręku, bezwłosa bestia jeszcze podryguje na ziemi, tocząc krwawą pianą z pyska. Krew coraz słabiej i słabiej wypulsowuje z przestrzelin na boku stwora, w końcu strumyczki przestają tętnić i tylko sączą się z dziur. Wzdycham ciężko, podnoszę się na poranionej nodze… achhh, boli! Krzywię się z bólu, ściągam z siebie jedną koszulkę, przewiązuję nogę powyżej rany po kłach, żeby chociaż minimalnie zmniejszyć krwawienie. Ocieram wierzchem ręki twarz, chowam pistolet do kieszeni…
Łopot wirników rozlega się najpierw echem od ściany lasu, potem narasta, aż wreszcie uderza w uszy ogłuszającym hałasem. Potężne cielsko wojskowego Mi-24 wyłania się znad lasu, poryw wiatru uderza mnie w twarz, rzuca do tyłu, potem maszyna odlatuje nieco dalej, wchodząc w szeroki trawers…
- Hej! Heeeeeeej!! – drę się i macham rękami. Wiem, że nie mają szans mnie usłyszeć, ale spróbujcie nie krzyczeć, gdy do kogoś machacie. – Heeeeeeej!!!
Maszyna kładzie się na bok, majestatycznie zakręcając w prawo, prawie już prostuje się w moją stronę… i nagle jakby niewidzialna ręka zacisnęła się na kokpicie pilota. Bez jednego nawet dźwięku zbrojone szkło i pancerna stal skręcają się, niczym przepuszczona przez zgniatarkę do metalu puszka, śmigłowiec zachłystuje się wyciem silników i milknie, a potem w pióropuszu dymu spada na ziemię, gdzie w fontannie płomieni zamienia się w kulę ognia. Kłąb ciężkiego, smolistoczarnego dymu podnosi się w puste niebo bez Boga i niespiesznie dryfuje ku Sarkofagowi.
*
Wątpię, by był tu jeszcze ktokolwiek żywy.
Jest to jedyna myśl, jaka kołacze mi się po głowie, gdy podchodzę po nocy pełnej koszmarów do zabudowań starej fabryki. Puste oczodoły okien, rozwarte niemym krzykiem wierzeje drzwi… Śmierć i zniszczenie.
Plecak zsuwa mi się z ramienia, świecąca sferoida artefaktu wytacza na świeżą, kwietniową trawę. Ręka sama namacuje w kieszeni rękojeść pistoletu, usta otwierają na przyjęcie ołowianej pigułki…
Klik.
Wyjmuję smakującą metalem lufę spomiędzy zębów, odrzucam bezużyteczny pistolet na bok. Wyciągam pasek, szybko związuję w pętlę. To drzewo nada się w sam raz.
Siedzę na konarze, po raz ostatni spoglądam na dzień wstający dla świata, który umarł. Błyski i wiry pułapek, ciepła poświata mojego znaleziska, które nie jest już moje. Ołowiany świt ponad Elektrownią na horyzoncie.
Odpycham się rękami, zsuwam z konaru. Wiatr świszcze mi w uszach, a wraz z nim przez głowę przelatuje jedno, ostanie słowo:
„Stalker”
Potem jest tylko ciemność.
"Patrząc po forum, to głównym objawem meeshophobii jest ból dupy." - T.
"Przybędzie autor wielki na forum wasze i ferment siać będzie wśród userów płochych, prowadząc do upadku domeny Kowuniowej" Whl 6:15 - S.

Za ten post Meesh otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive KOSHI, blazejro.
Awatar użytkownika
Meesh
Tropiciel

Posty: 390
Dołączenie: 02 Sty 2013, 19:38
Ostatnio był: 15 Maj 2018, 23:39
Miejscowość: Sochaczew
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: SPSA14
Kozaki: 91

Reklamy Google

Re: Meeshowy Wisielec

Postprzez Gizbarus w 04 Kwi 2013, 11:21

Też już wcześniej zapoznałem się z tym opowiadaniem i przyznam, że wg mnie to najsilniejsza (jeśli nie jedyna) konkurencja dla Marcela ;) Gdyby nie było tak koszmarnie pocięte w swojej narracji, byłoby dla mnie ex aequo pierwsze z Marcelowym... Obłędny klimat, świetne opisy i wizja brudnej, cuchnącej i śmiertelnie niebezpiecznej Zony złożyły się na naprawdę niezły kawałek tekstu. Jeśli twoją książka jest choć w połowie tak dobra, to chyba będę musiał załatwić skądś kasę, żeby ją kupić...:E
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 20 Sty 2024, 22:24
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: Meeshowy Wisielec

Postprzez KOSHI w 05 Kwi 2013, 20:35

Z opowiadaniem tym miałem okazję zapoznać się przed zakończeniem konkursu jako juror i szczerze powiedziawszy, zrobiło na mnie spore wrażenie. I zdanie swoje podtrzymuje, mimo, że oceniać go oficjalnie go nie mogłem z racji rezygnacji z etatu ;) . Ocenię nieoficjalnie zatem. Pierwsze, co traktuję jako duży plus: historia. Spodobało mi się sięgnięcie po coś innego, niż pozostali autorzy. Nie licząc marcela, reszta historii mnie nie uwiodła. Są ciekawe, ale czuć w nich, że fabularnie były pisane typowo pod wisielca. Tu mam wrażenie, że czytam coś nie związanego z konkursem. I tu kolejny punkt dla autora. Kolejna sprawa - narracja. Fajnie poprowadzona, lekko i swojsko. Jakbym czytał dobrą książkę. No i dochodzimy do ostatniego + . Opisy - są ewidentnie w moim klimacie. Ciekawe, barwne, plastyczne. Znajduje też metafory. Warsztatowo jest mocno. Lubię takie pokombinowane, trochę magiczne pisanie, sam staram się tak pisać. Żeby nie było jednak, że są same och i achy. Opowiadanie zaczyna się petardą, kończy na kulkach, jakbym miał porównywać je do fajerwerków. Końcówka mocno nie dopracowana, trochę jakby wstawiona na szybko. Nie wiem, co było tego przyczyną, że tekst pod koniec siadł. Do tego nie kupuję latającego helikoptera - Apokalipsa jest, a ten se fruwa, jak pewnie dookoła wszystko rozdupczone do imentu. Co do formatowania tekstu - jest słabo. Rzuca się to ewidentnie w oczy. Reasumując - mocno klimatyczne opowiadanie, które czytałem z przyjemnością i które, dalej mogłoby posłużyć za pkt. wyjściowy do dalszego tekstu, gdyby nie finisz. Facet od tak się zabija. A i jeszcze jedno, nie wiem, po co zbierał ten artefakt, ktoś, kto chce ocalić życie, chyba by sobie dupy tym nie zawracał.

Tyle, masz Kozaka, bo warto było czytać tekst 2 razy ;) .
Image

Za ten post KOSHI otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Voldi.
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1324
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 16 Paź 2023, 14:40
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649


Powróć do Konkursy, rankingi, ogłoszenia parafialne

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość