Nie wiem czy zły dział/temat, ale chyba dobry, a jak nie to niech jakiś administrator przeniesie gdzie indziej
Miałem pojechać do Niemiec busem jeśli odpiszą mi z jakiegoś ogłoszenia, ale z żadnego nie odpisali, więc pojechałem rowerem z planem, żeby pojechać na południowy-zachód w okolice Stuttgart i tam pytać o pracę od farmy do farmy.
Jakieś 2 numery dzwoniły do mnie jak już byłem w Niemczech, ale miałem wyłączony tel. a oddzwaniać nie miałem jak bo roaming, sam sms kosztował 30gr, a to pewnie z tych ogłoszeń dzwonili, ale uj...
Wziąłem ze sobą śpiwór, 3 pary bokserek, 2 pary skarpet, 3 podkoszulki, ciepłą bluzę, płaszcz przeciwdeszczowy, buty adidasy, buty sandały, na co dzień nosiłem sandały, adidasy cały czas leżały w sakwie.
Troche pieniędzy, dowód osobisty, atlas drogowy Polski, atlas Niemiec planowałem kupić po drodze. Taśmę izolacyjną, hamak do spania, płaszcz nad hamak na deszcz, pompkę, 2 zapasowe dętki, kurtkę ortalionową "water proof", po kilku godzinach jazdy na deszczu kompletnie przemakała bladź
mieszankę ziołową bittnera na niestrawność, plasterki na zadrapania
latarkę, 2 telefony, aparat, okulary przeciwsłoneczne, czapkę z daszkiem, oraz zapinkę do roweru. Zapalniczkę, kompas, szczoteczkę do zębów i pastę miałem wziąć, ale za szybko się pakowałem i zostawiłem, kupiłem po drodze. Rolkę papieru do dupy, kilka gum do żucia, ibuprom na silny ból głowy, mp3, książkę... jakieś tam jeszcze rzeczy, mniejsza już o to. Co kogo obchodzi jakim papierem sobie podcierałem dupę czy coś.
1szego dnia pojechałem do Puław, tam zgubiłem się w rezerwacie "Piskory", tak mnie sfrustrowało to zgubienie, i w ogóle wszystko, że już zacząłem myśleć że chyba upadłem na głowę, że co ja robię, że lepiej od razu wrócić póki nie jestem za daleko. No ale pojechałem dalej, dojechałem do Puław, przejechałem przez Wisłę(bardzo wyschnięta była), no i gdzieś tam w lesie się rozbiłem żeby się przespać. W nocy jakieś zwierze biegało dookoła mojego hamaka i sapało, myślałem że sobie pójdzie ale gdzie tam, chyba chciało mnie przegonić ze swojego terytorium ale po jakiś 2h dało sobie spokój, nie wiem co to było coś wyższego od dzika bo sapało na większej wysokości. A o świcie coś tupało po liściach, myślałem że to może znowu to zwierze, i popatrzyłem, a tam zza drzewa wybiegły dwa zające które się ganiały. Moje obozowiska wyglądały tak:
dalej jak jechałem... nic już nie pamiętam... o, pamiętam że jak jechałem przez gminę Kleszczów, to tam widziałem dziwne chmury, myślałem że ufo, ale okazało się potem że to fabryka chmur, tam powstają chmury
dalej było wypalone pole, i tam jechali rowerami jakiś pan z małym chłopcem, i ten chłopiec powiedział mi dzień dobry. To się nazywa wychowanie, teraz żadne dzieci nie są takie uprzejme
Jak jechałem dalej, było gorąco, posmarowałem sobie ręce i kark kremem z filtrem UV, żeby mi skóra nie schodziła, posiedziałem trochę w rzece dla ochłody, i tam był szczupak jak dwa palce wskazujące.
W supermarkecie kupiłem 20dag szprotek, bo była przecena 3zł za 1kg, zjadłem ich połowę aż zobaczyłem zieloną pleśń na jednej z nich, zacząłem się martwić że może mają jad kiełbasiany i się przekręcę, ale żal ich mi było, bo nie codziennie jadłem rybę, no to zjadłem ich jeszcze trochę a resztę wyrzuciłem. Popiłem bittnerem na niestrawność i nic mi się nie stało.
Potem na łące przy lesie jadłem jeżyny, i nagle słyszę jak coś pełznie w trawie, i patrze tam, a tam dwa węże były, ten jeden odpełzł, a drugi to była duża żmija zwinięta w kółko, jakieś 50cm od mojej nogi, wysuwała język. Szybko oceniłem czy w razie jak w chwilę nie uda mi się spokojnie oddalić, to czy będę mógł wyssać jad z miejsca narażonego na atak, bo podobno jad żmii zamienia krew w galaretę, i po godzinie od ukąszenia można dostać zawał od zatoru krwi. Ale nie zaatakowała mnie i szybko oddaliłem się z tamtąd, jak bym ją przypadkiem nadepnął to bym miał problem, pewnie zadzwoniłbym na pogotowie po prostu.
Potem coś dziwnie mi się jechało, okazało się że pękła mi dętka w tylnym kole i powietrze powoli uszło. Zjechałem na bok żeby zmienić dętkę, a tam obok była jakaś awantura w domu. Rzucanie ku*wami i darcie mordy, nie wiedziałem o co chodzi, póki nie zobaczyłem awanturnika: pan na wózku inwalidzkim, widocznie bardzo sfrustrowany życiem, po prostu był wku*wiony że nie może chodzić, i szukał powodów do awantury.
Założyłem dętkę, napompowałem, ręce miałem uwalane czarnym smarem z łańcucha.
W Szydłowcu na stacji benzynowej zapytałem pani czy nie mają atlasów drogowych, odparła że nie, ale powiedziała że niedaleko jest księgarnia.
Poszedłem do tej księgarni, i tam pani miała atlas Europy za 44zł, no to kupiłem, ale po głębszej analizie doszedłem do wniosku, że tam prawie w ogóle nie widać dróg, tylko same nazwy miejscowości i miast, to poszedłem go oddać, a pani powiedziała że już zatwierdziła paragon. No to wziąłem mapę Niemiec za 13,50zł, bolało mnie że straciłem 44zł ale księgarnie tak mało zarabiają że nie chciałem się kłócić o swoje.
W Dolnym Śląsku panie w sklepie mówią na siatkę "zryweczka", i ogólnie tak dziwnie mówią, jak, nie przymierzając, Soviet na Kaszubach.
Tamtejsze drogi to jakiś żart-droga wojewódzka, która powinna być z solidnego asfaltu, a zamiast tego była z kocich łbów, bruku na odcinku 3-5km. W jednej miejscowości był remont mostu na dużej rzece, i już się martwiłem że będę musiał zawracać z 15km, ale jakaś pani zapytała gdzie chce jechać, odparłem że zmierzam do Gozdnicy, powiedziała żebym zapytał panów co budowali most czy pozwolą mi przejść po ich kładce, zapytałem się i powiedzieli "przejdziesz młody", no to przeszedłem i pojechałem dalej.
Potem była miejscowość Przewóz a już dalej Niemcy. Żółte drogowskazy, białe słupki przy drodze zamiast z czerwonym tym czymś jak u mas, miały czarne, w ogóle nie było samochodów, a droga prawie jak autostrada, ludzi też w ogóle nie było, wielkie puste łąki i bardzo cicho. Jakiś lis, kot turlający się po ziemi, a tak to kompletnie pusto tak z 10km.
tam poszedłem spać, przywiozłem jeszcze ze sobą z Polski 6 konserw z paprykarzem, 0,5kg mleka w proszku, magnez w tabletkach i ekstrakt z żeń-szenia plusssz. Jednego dnia piłem magnez, drugiego żeń-szeń, trzeciego magnez itp... dni mierzyłem tak: jak wstawałem rano to w myślach mówiłem sobie "dziś jest dzień magnezu" albo "wczoraj był dzień magnezu, to dziś jest dzień żeń-szenia".
Atlas przydał mi się przynajmniej do wsypywania mleka w proszku do butelki, żeby rozrabiać z wodą. Takie mleko ma na 100g ze 30g białka, ze 40g cukru, i ogólnie ma dużo mocy w sobie.
Pierwsze 2 dni miałem dziwne wrażenie, jak np. przechodziłem w supermarkecie obok ludzi rozmawiających po niemiecku, sam z siebie mi się robił krzywy uśmiech na ustach, potem się przyzwyczaiłem. Bitte, danke, tschuss, a jak coś więcej mówili, to udawałem niemowę, bo mi się nie chciało za każdym razem mówić "mir nicht spricht Deutsch, I don't speak German". Jak jakaś pani z panem w kolejce mnie przepuścili, i ta pani dłuugo coś do mnie mówiła, z przeświadczeniem że ja rozumiem co ona mówi, a ja nie rozumiałem ani słowa, stałem, milczałem, i czasem kiwałem głową
ta butelka co widać na zdjęciu, to tamtego dnia kończyła mi się woda, zostało mi z 1/3 butelki 1,5L, a nie mogłem znaleźć sklepu, a było gorąco, w końcu znalazłem coś co wyglądało jak sklep, a to była restauracja, i tam kupiłem lemoniadę 1L za 2 euro
zwykłej wody nie było, myślałem że jak tyle kosztuje niezwykła woda, to że daleko nie zajadę bo średnio dziennie piłem po 3L wody, to 6 euro dziennie na wodę to bym szybko stracił pieniądze, ale potem zrozumiałem, że tam są tylko restauracje i supermarkety, nie ma sklepów i kiosków tak jak u nas, a w supermarkecie ceny już normalne, 1,5L wody za 19 centów, 0,5kg płatów owsianych za 48 centów(haferflocken) 1L mleka za 55 centów, te podstawowe rzeczy nawet tańsze niż w Polsce, ale te luksusowe np paczka papierosów to bodaj po 7 euro, albo jakieś płatki śniadaniowe 1kg za 8-9 euro.
Supermarkety były tylko w miasteczkach/miastach, więc kupowałem zawsze na zapas 4,5L wody(3 butelki po 1,5L) żeby nie zabrakło mi przed kolejnym sklepem. W Polsce woziłem 3L, ten dodatkowy 1,5L jak jechałem po płaskim to nie był problem, ale potem były góry i każdy 1kg znacznie utrudniał jazdę.
ta fontanna to w Bautzen, a to ogłoszenie z kotem to w jakiejś miejscowości było, wieś z murowanymi domami, pięknymi chodnikami, jakimiś palemkami, ani jednego drewnianego domu. Jak u nas kot się zgubi to nikt nawet nie zwraca uwagi, i za kilka dni i tak wraca jak zgłodnieje, a tam nawet ogłoszenia wywieszają, lol.
Jednej nocy w górach przy wysychającym strumyku ocknąłem się rano jak usłyszałem że coś łazi, zbliża się do mnie, aż tu nagle jakiś facet zagląda pod płachtę, bez podkoszulka z gołą klatą, powiedziałem "hallo", i jak zobaczył że tam ktoś jest to sobie poszedł. Szybko się spakowałem i pojechałem, bo @caleb mnie nastraszył że Niemcy jak zobaczą kogoś w lesie to dzwonią na policje
tu zaczynały się góry na poważnie, i była z tego powodu ujnia, bo taki podjazd 100 metrów 20% kont nachylenia, to po przejechaniu jego taki byłem zasapany, zapocony, tak mi serce waliło, jak po przejechaniu 50km po płaskim. Potem okazało się że cała reszta drogi(czyli jakieś 600km czy ileś) to same góry, i moje morale znacząco spadły. Każdego kolejnego dnia jazy przez góry, moje morale stopniowo spadały. Normalnie robiłem po 70-100km, a w górach po 30-50km dziennie, w dodatku pod koniec dnia nogi miałem jak z ołowiu. A dnia odpoczynku nie chciałem sobie robić, bo książkę już przeczytałem, a leżenie w hamaku było śmiertelnie nudne. Co ja w takim lesie na hamaku mogłem robić, chyba tylko ptaszkiem się pobawić, nudy śmiertelne. Gdybym chociaż wziął jakiś zeszyt i ołówek, to mógłbym sobie bazgrać rysunki na papierze dla zabicia czasu.
Potem jednego dnia zaczął padać deszcz, i padał bez przerwy przez kolejne 3 dni. Każdej nocy zasypiałem z nadzieją, że rano będzie ładna pogoda, i każdego ranka okazywało się że dalej pada. Rano zakładałem mokre ciuchy i jechałem dalej, a na noc zdejmowałem mokre i zakładałem suche.
Jednej nocy miałem dziwny sen, że słyszę jakieś głosy w pobliżu hamaka, i podnoszę głowę żeby się zorientować co tym razem, a tam jakiś człowiek czy coś do mnie mówi, nie pamiętam treści, ale pamiętam że po polsku i takim tonem żeby mi dać do zrozumienia że nie ma wrogich zamiarów.
Nad hamakiem w powietrzu wisiało blade światło, które nie wychodziło znikąd, po prostu wisiało w powietrzu, i oświetlało na 2-3 metry obszar wokół hamaku. Ta osoba jak zorientowała się że wiem już, że nie jestem sam i ktoś jest obok, weszła na brzeg tego kręgu światła tak żebym mógł zobaczyć zarys sylwetki: miała ręce i nogi, ale jak patrzyłem na twarz, to w pierwszej chwili była inna, a zaraz potem zamieniała się w inną, tak jak by ta osoba decydowała, jaką twarz będę widział.
Pamiętam że powiedziała mi 1 zdanie, potem ja powiedziałem 2 słowa a ono mi przerwało, i dało do zrozumienia że wie co chciałem powiedzieć, ja zamilkłem uznając, że ważniejsze jest co ta osoba ma mi do przekazania. Potem wstałem z hamaku, i ta osoba pokazała mi małą, szklaną piramidkę na wysokim metalowym świeczniku, na wysokości mojej szyi. Wskazała dłońmi na tą piramidkę, i z tej piramidki wychodziło słabe, zielone światło, kiedy skupiłem wzrok na piramidce, nagle zacząłem się bardzo szybko unosić w powietrze, w kilka sekund byłem już nad chmurami i leciałem wyżej, ogarnęła mnie panika że polecę tak wysoko, że nie będę mógł oddychać, zaczęło się robić zimno, popatrzyłem z góry na okrągłą Ziemię, a potem śniło mi się coś innego.
Co prawda akcja tego snu śniła mi się w tym samym miejscu, w którym poszedłem spać, ale nad hamakiem nie było płachty, więc to musiał być sen. Chyba że ta osoba zdjęła płachtę gdy spałem, ale to by było absurdalne.
Dojechałem do Plauen, nadal padał deszcz, bagażnik mi się rozpadał, klocki hamulcowe starły się kompletnie, musiałem hamować nogą, a jak jechałem rozpędzony w górki 50km/h to nie było mowy o hamowaniu nogą, były tylko 2 warianty, właściwie 3: 1-skręcić szybko na pobocze, ryzykując złamanie karku, rąk i nóg w czasie upadku, 2-hamować całą nogą w sandale, ścierając po drodze kawałek kciuka do krwi, 3-wpaść pod samochód z na przeciwka, albo modlić się żeby nic akurat nie jechało.
Bez hamulców po kilku takich sytuacjach ryzykowania życia w końcu zdecydowałem prowadzić rower z górek, co znacznie mnie spowalniało. Każdego następnego dnia coraz bardziej na poważnie zaczynałem rozważać powrót do domu. Morale, stan psychiczny i fizyczny sięgnęły niemal dna. To bardzo wyczerpuje psychicznie, jak każdej nocy musisz być w płytkim śnie, zachowywać czujność, czy jakieś zwierzaki albo co gorsza ludzie się nie zbliżają do hamaka. Jak każdego wieczora patrzysz na mapę, i ze smutkiem stwierdzasz, że pokonałeś maleńki odcinek trasy, a nogi jak z ołowiu.
W Plauen miałem nadzieję że znajdę pracę na plantacji śliwek, ale okazało się że Plauen to duże miasto, a ta plantacja jest w OKOLICACH Plauen, czyli równie dobrze mogła być jakieś 20km dalej, w dowolnym kierunku, bliżej nieokreślonym. Pośrednik nie pisał gdzie jest konkretnie, bo wtedy nie dostawałby pieniędzy za pośredniczenie.
Tamtą noc spałem pod mostem z torami kolejowymi, bo tam było sucho. Metr nad głową 2-3 razy co godzinę jeździły pociągi, po kilku godzinach już się przyzwyczaiłem. Rano podjechał do mnie jakiś biały samochód, to szybko się spakowałem i pojechałem, mimo że nadal padało, bo bałem się że ten facet z samochodu zadzwoni na policje, że jakiś podejrzany człowiek śpi pod mostem
W końcu zdecydowałem: powrót. Poszedłem szukać dworca kolejowego, znalazłem jakiś dworzec tramwajowy, nie było okienka z panią w środku dla biletów, był tylko automat na bilety. Nazwy miejsc na automacie nic mi nie mówiły, nie było ich na mapie, potem zrozumiałem że to nazwy ulic, bez dopisku strasse. Poszedłem do takiej budki obok, i tam zapytałem du ju spik inglisz, pani powiedziała ein bisshen, czyli "a little, trochę", dała mi kartkę z planem miasta, i pokazała mi gdzie mam iść żeby dotrzeć do dworca.
Poszedłem jej wskazówkami, trochę się pogubiłem ale taki jeden pan wyjaśnił mi po niemiecku jak mam dalej iść, pokazałem mu palcem na tej kartce gdzie chcę dojść, nie wiedziałem co mówi, a on nie wiedział że ja nie wiem, ale machał rękami więc wiedziałem. Wreszcie dojechałem do dworca, potem spotkałem tam znowu tego pana, bo szedł tamtędy.
Kupiłem bilet do Dresden, pani nie umiała ni w ząb angielskiego, mówiła "morgen", że rano będę miał pociąg do Dresden, a ja na rozkładzie widziałem że będę miał za 2 godziny, i jej pokazałem, potem dała mi długopis i kartkę, i napisałem "bike ticket", i powiedziałem "do I need bike ticket", ona zrozumiała zupełnie co innego, nawet nie wiem co. Pokazałem jej znaczek roweru na rozkładzie i mówię "bike, bike ticket". Zapomniałem dodać że jak wchodziło się tam, to była taka automatyczna kaczka, która kwakała jak ktoś przechodził, a to ważny szczegół. Chociaż w sumie nie, mało ważny. No ale kupiłem bilet, i stałem w złym miejscu na ten pociąg, dotarło to do mnie jak zrozumiałem że tam jeździ tylko autobus i tramwaj. Pojechałem windą wyżej i tam już był peron.
Wsiadłem, pojechałem. W całym wagonie byłem tylko ja i jakaś Azjatka ze skośnymi oczami. Chciałem do niej zagadać ale wstydziłem się że wyglądam jak jakiś menel
przynajmniej ogolony byłem. Szedł konduktor i zaczął coś po niemiecku mówić, a ja coś po angielsku. Mówimy tak mówimy, ja sonduje czy on rozumie jakieś słowa angielskie, on sonduje czy rozumiem jakieś niemieckie. Dał mi długopis i kartkę, napisałem koślawo "how much euro" bo myślałem że chodzi mu o bike ticket, a on zaczął myśleć że chce mu dać łapówkę. W końcu ta Azjatka powiedziała do niego coś po niemiecku, do mnie coś po angielsku, potem on powiedział do niej coś po niemiecku, ona mi przetłumaczyła na angielski, potem ja jej powiedziałem po angielsku, ona przetłumaczyła konduktorowi, i kupiłem ten ticket za 5 euro. Potem wyjaśniła mi że ten bilet jest ważny jedną dobę czy coś.
Dojechałem do Dresden, a tam na peronie od razu stał pociąg do Gorlitz, to wsiadłem. Poszedłem do pani konduktor, żeby kupić bilet, ona powiedziała mi żebym usiadł i poczekał. Sprzedała mi ten bilet, i potem siedze dalej, aż pan który siedział obok wskazał palcem i powiedział niezadowolony "das is first klass" , że to pierwsza klasa, to poszedłem do wagonu dla drugiej klasy. Tam siedział jakiś młody Niemiec który powiedział do mnie coś po rosyjsku, a ja potem go zapytałem czy jest z Rosji, a on że nie, że jest Niemcem, uśmiechał się, ale patrzył na mnie z pogardą, jak by chciał powiedzieć "nie mam z tobą nic wspólnego obdartusie, nie jesteś na moim poziomie", potem sobie poszedł usiąść gdzie indziej, bo chyba mnie nie lubił. Dojechałem do Gorlitz, a tam od razu jak wysiadłem policja mnie zatrzymała, "polizei", guten tag, policjant powiedział "passport", dałem mu dowód osobisty, on tak go oglądał, oglądał, potem policjantka coś przez krótkofalówkę zapytała, odpowiedzieli jej, tamten oddał mi dowód i puścili mnie. Pewnie ktoś w pociągu, konduktorka albo ten z pierwszej klasy, zadzwonił na policje że jakaś podejrzana osoba jedzie pociągiem do Gorlitz, że być może ukradła coś z naszego kraju i chce wywieźć do Polski czy coś, ale nic się nie stało. Pojechałem szukać mostu do Zgorzelca, bo Gorlitz i Zgorzelec to jedno miasto, oddzielone na pół dużą rzeką, i lewa strona miasta jest niemiecka, a prawa strona polska. Szukam tego mostu szukam, jeż mi przebiegł drogę. Byłem podniecony że wreszcie znowu będę w Polsce. Była już noc, zobaczyłem kogoś idącego chodnikiem, chciałem zapytać o drogę, powiedziałem "I'm sorry du ju spik inglisz?" a on na to "polak?" i dalej mówiliśmy po polsku, ja się nie mogłem powstrzymać od śmiechu że wreszcie po ponad 10 dniach mogę z kimś po polsku porozmawiać, tamten wyjaśnił mi że są dwa mosty, kładka, i jakiś większy, i że sam się wybiera do Niemiec. Życzyliśmy sobie powodzenia i pojechałem.
W Zgorzelcu okazało się że nie ma dworca, tylko jakaś dziura skąd pociągi jeżdżą może 1-2 razy dziennie w kierunku Wrocławia, no to pojechałem w kierunku Bolesławca tam szukać normalnego dworca. Przespałem się w lesie, rano kupiłem 2 gniazdka, płatki owsiane, litr mleka, puszkę coca-coli[nie piłem coca-coli chyba kilka lat(no bo pepsi-cola się nie liczy
) ] usiadłem sobie, zjadłem, potem dojechałem do Lubania, i tam zapytałem w kiosku o drogę do dworca, pani mi powiedziała, dojechałem do dworca, patrzę na rozkład, pytam pana obok czy był już pociąg do Wrocławia, a on że spóźnia się już 5 minut. Jakieś 2 minuty potem przyjechał, kolejny był dopiero 4 godziny później, gdyby się nie spóźnił 5 minut, i gdybym w czasie postoju jadł dłużej o 2 minuty, to musiałbym potem czekać 4 godziny, to się nazywa mieć szczęście. No a potem wróciłem do domu, z pustymi rękami, ledwo przeżywszy, ale jednak wróciłem.