Wow. Dawno żadna płyta nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak nowe Daughters. Po tylu lat milczenia wydają z siebie nowy krzyk - ale cóż to jest za krzyk! Ten album to pierdo*ony rollercoaster bez żadnych środków bezpieczeństwa, w sam środek piekła - albo wypadniesz gdzieś po drodze zniesmaczony, ale stoczysz się w morzu krwi, toczącym się z własnych uszu, odnajdując w masochizmie odsłuchu tej płyty pewną przyjemność, jakiej nie potrafi dać inny zespół.
Jeśli miałbym porównać to do czegokolwiek, to ten album jest jakby ktoś porwał nas do opuszczonego zabudowania, które przechodzi nieustanny remont, ze ścian wystają elementy infrastruktury, okablowanie, rury i tym podobne, jak w mokrym śnie brutalistów - ten ktoś zezwierzęca nas gwałtownie, przez około 50 minut, grając losową, randomową, kakofoniczną muzykę na każdym z tych wystających elementów, dokonując gwałtu na każdym ze zwojów mózgowych, a na koniec gwałci i nas, nagich, obdartych i obojętnych wobec innych doświadczeń.
Kto normalny zaczyna płytę w tak poje*any sposób, od samego końca - bo tak zazwyczaj wygląda epilog płyty, a w tym wypadku jest jego początkiem. Zaledwie początkiem, zaproszeniem na te popieprzone bachanalia, podczas których słuchacz może wyć z bólu lub rozkoszować się zadawanym hałasem, a najlepiej oba jednocześnie. Pierwszy utwór brzmi jakby ktoś uprawiał za ścianą masochistyczny seks albo był torturowany w bardzo nieprzyjemny sposób, ale czerpie z tego niewątpliwą przyjemność, a w tle za orkiestrę robi ekipa budowlana wyposażona w młoty pneumatyczne.
Kolejny utwór przypomina piekielną karuzelę, kręcącą się wszystkie nieznane i nie dające się matematycznie opisać strony świata, a zamiast słodkich kucyków z lampkami ktoś powbijał obdarte ze skóry kucyki, ponabijane na paliki. Tu panuje taki borderline nastrojów, że mój poje*any prysznic, który potrafi sam z siebie zmienić temperaturę co 20 sekund, wydaje się przy tym funkcjonować prawidłowo. Gdybym był sekciarzem, to bym zapłacił w dziewiczych łonach i słoiczkach z krwią ludzkich baranków, aby nagrali soundtrack dla mojego kościoła.
Jeszcze inny utwór brzmi jakby zbłąkany turysta przemierzający gruzińskie góry wpadł do jamy z ludożercami, którzy powoli rozrywają go na kawałki drobnymi paznokciami, ale ostatecznie zostawiają padlinę na pożarcie larwom i owadom, a turysta się tym delektuje, bo to był prawdziwy powód tej posranej peregrynacji. W ogóle wszystko jest "jak" i przywołuje chore, surrealne porównania.
Brzmi jak swans, które nigdy się nie rozkręca tylko zaczyna od piekielnej kakofonii, jaką Łabędzie szykują na koniec każdego utworu, ale równocześnie nie jak Swans, bo jest pięć razy bardziej powykrzywiane i zniekształcone, zdeformowane na każdą i wiele nowych rodzajów perturbacji. Tak jakby ktoś grał na ostrzach noży i kawałkach rozbitego szkła. Znowu "jak" - to jest po prostu niesamowite.