Bez owijania w bawełnę przyznaję, że książkę kupiłem głównie żeby rzucić okiem na dłonie, które wyszły spod ręki Terminusa

Ale skoro już kupiłem, to szkoda byłoby gdyby książka pełniła tylko rolę dekoracji na półce. Tak czy siak, mimo iż całe uniwersum S.TA.L.K.E.R.-a bardzo lubię, to po lekturze kilku opowiadań domorosłych pisarzy na naszym forum, miałem spore wątpliwości czy to co właśnie kupiłem, będzie w ogóle w stanie przyciągnąć mnie do siebie na dłuższą chwilę. No ale do rzeczy.
Już czytając pierwsze zdanie, odniosłem wrażenie, że autor lubi wdawać się w technikalia, więc od razu mi się spodobało. Po kilku kolejnych stronach tylko się w tym przeświadczeniu utwierdziłem. Szczegółowe opisy sprzętu czy pojazdów przywiodły mi na myśl prawie, że Mccarthyego i jego zamiłowanie do drobiazgów przy kreśleniu obrazu broni czy innych urządzeń. A to już duży plus dla autora - lubię taki styl.
Jednocześnie, trochę zaczęły mnie irytować obcojęzyczne wtrącenia w tekście. O ile jakieś rosyjskie słówko czy dwa w opisie, mogę uznać za dopuszczalną próbę nauki języka, to wciskanie ich do dialogów już trochę razi. Mnie do wystylizowania dialogów na mowę sąsiadów zza wschodniej granicy, w zupełności wystarczyłyby trochę kresowy szyk zdania i okazjonalne "nu" czy "a". Jak na mój gust, taka hybrydowa nowomowa to trochę za duży krok. Albo całe po rusku i ewentualnie jakieś tłumaczenie w przypisie, albo wcale

Wertując dalej strony powieści... Właśnie, powieść to czy nie powieść? Gdy w drodze powrotnej po zakupie książki, zerknąłem w autobusie od razu na spis treści, to myślałem, że chyba kupiłem zbiór krótkich opowiadań. Po pierwszym rozdziale dalej miałem takie wrażenie. Potem te epizody zaczęły dość ciekawie układać się w bardziej spójną całość. Przyznaję, że całkiem udany sposób budowania historii.
Co zaś do bardziej ogólnego odbioru książki. Co mnie się spodobało to budowanie nastroju. Chyba @Kudkudak narzekał tu na za małą ilość opisów krajobrazu. Mnie akurat ona w zupełności wystarcza. Szczególnie, że autor w większości opisów jest wystarczająco szczegółowy i nie szczędzi środków wyrazu, żeby przybliżyć czytelnikowi obraz Zony. Przy czym nie jest nadmiernie rozwlekły czy zawiły. Może to niezbyt odkrywcze, ale... - buduje zręcznie zdania, które później przeradzają się w akapity, które szybko i płynnie się czyta. A tego właśnie się obawiałem. Że dostanę do ręki dzieło jakiegoś szalonego grafomana. Że przy wzmożonym wysiłku umysłowym, będę musiał przedzierać się przez labirynty zdań. Że niejednokrotnie trzeba będzie wrócić do jakiegoś fragmentu, żeby go dobrze zrozumieć. Całe szczęście, tak nie jest. Co prawda strach ten był pewnie irracjonalny, bo skoro ktoś zdecydował się tę książkę wydać, to wiedział co robi, ale jednak pewna obawa była. Inaczej - pan Gołkowski to nie Hemingway, ale pewnie ten drugi nie miałby zbytnich powodów do narzekań. Mógłbym nawet rzec, że czytając fragmenty takie jak choćby ten zacytowany dwie strony wcześniej przez @Mixthoora, czułem znowu jakbym czytał ulubionego Mccarthyego. A mętlik w głowie po potyczce z kontrolerem, to już niemal dżojsowski strumień świadomości był
Czyli, wbrew moim obawom, technicznie jest w porządku. W kwestie takie jak realizm nie będę się zbytnio wdawał. Nie wiem czy Miś byłby w stanie zlikwidować w pojedynkę cały oddział komandosów przybyłych po Nastię w "Idiotce", czy żarówki dalej świecą po kilku latach i czy na końcowych kartach historii, Tribik dałby radę unieszkodliwić wiązką granatów przywódcę stada szczurów atakującego bohaterów i nikogo przy tym nie zabić. W końcu książka oparta jest na grze, w której główny bohater bez trudu posyła do piachu szeregi elitarnych żołnierzy tej czy innej frakcji, więc nie doszukujmy się tu na siłę stu procent realizmu.
Ważne, że powietrze tną sznury ołowiu, łuski sypią się kaskadami, a flaki i kikuty mutantów fruwają jakby przez rzeźnię przeszło tornado. Jest niezła rozpierducha. I niech tak będzie. Tego się właśnie spodziewałem. Nie oczekiwałem tu jakichś wielkich psychologiczny wywodów nad sensem życia czy istotą ludzkiego cierpienia. Miś ma czasem jakieś przemyślenia, którymi się próbuje dzielić i tyle mi wystarcza. Przy okazji, czasami potrafi nawet rozbawić (choćby prawda o sylikonowych implantach

). Chwała Bogu, że autor nie próbował być na siłę Dostojewskim czy Proustem. Poza tym, poprzez sprawne opisy miejsc, anomalii, mutantów, a nawet odniesienia do wschodniej mentalności, czy historyczne wzmianki, udało mu się oddać klimat Zony. A to już sukces.
Ale żeby nie było. Z czym mam największy problem czytając "Ołowiany Świt"? Czuję się jakbym przeczytał opis przejścia gry, do którego ktoś dorzucił jeszcze mini krytykę twórców z GSC. Fragment "Mostu" kpiący z graczy, którzy pojęcie o czarnobylskiej Zonie czerpią jedynie z produkcji ukraińskiego studia, zdaje się zupełnie zbędny. Ci którzy w S.TA.L.K.E.R.-a nie grali pewnie go nie zrozumieją i będą się czuli ciut zagubieni, a ci którzy grali pukną się w czoło: po co dodatkowo wspominać, że książka zrodziła się tak naprawdę z gry?
Zwłaszcza, że bohater podąża od lokacji do lokacji, zbierając różne elementy potrzebne do rozwiązania jakiejś łamigłówki, po drodze zaliczając dla dodatkowych punktów doświadczenia jakąś misję dodatkową, typu przejęcie towaru od Nochala czy uratowanie Nastii. A zdobycie przez Tribika grozy na martwym sołdacie, już żywcem przywodzi mi na myśl obraz Striełoka przetrząsającego truchło Charona celem zagarnięcia wintoreza

Potem już tylko odstrzelenie złego doktora i voilà - napisy końcowe, twórcy gry. Wiem, że wszystko to wyewoluowało w końcu z serii gier komputerowych, ale zabierając się za "Świt" łudziłem się, że jednak tego wrażenia uda mi się uniknąć. Wrażenia jakbym jednak zaraz miał przeczytać o - nie przymierzając - "zarzyganej nodze Ulmana", albo "fryzjerze z 20 bochnami chleba"

Oczywiście, aż tak katastrofalnie nie było, ale jednak cały czas miałem w pamięci grę i forumowe próby pisania opowiadań. W sumie to nie wiem czy wrażenia tego pierwszego w ogóle uda się uniknąć. Pewnie nie.